Kazimierz Kutz, reżyser filmowy i teatralny, przez lata także polityk, autor książek, zmarł w wieku 89 lat. Informację podała regionalna TVP3 i potwierdziła jego żona Iwona Świętochowska-Kutz.
Przypominamy tekst, który ukazał się w POLITYCE z okazji 80. urodzin reżysera. O Kazimierzu Kutzu opowiadali jego bliscy, przyjaciele, twórcy.
***
A powiem pani, że nie przypuszczałem, że dożyję osiemdziesiątki – mówi reżyser, oprowadzając mnie po swoim podwarszawskim domu. Spadzisty dach, ciemne drewno, białe firanki w oknach. W środku duży salon, zimowy ogród, taras ze świerkiem. – Usiadłem pod tym drzewem i poczułem, że tu jest moje miejsce – tłumaczy zadowolony. – Początkowo uważałem, że jest coś niestosownego w posiadaniu tak dużego domu. Ale doszedłem do wniosku, że to będzie zabezpieczenie dla moich dzieci. Na kuchence w brytfance pyrka kaczka.
Jerzy Illg, redaktor wydawnictwa Znak: – Jak się do niego przyjedzie, zaraz zaczyna się kręcić po kuchni. A to może bigosik, a to befsztyki na czosnku zaserwuje. Z tymi długimi włosami wygląda jak stara Ślązaczka.
Kazimierz Kutz: – W mojej rodzinie długowieczne były kobiety. Na starość zmieniam się w moją matkę.
Urodził się na Śląsku, w Szopienicach. Ojciec był kolejarzem. W domu rządziła matka i babka. Kutz: – Matriarchat był na Śląsku koniecznością. Ojciec był wołem do pracy i nie miał czasu ani siły, żeby zajmować się dziećmi. Babka była bardzo zaangażowana w działalność społecznikowską. Wszystkie jej dzieci były powstańcami, a najstarszy syn był jednym z wielkich bohaterów powstań śląskich. Szopienice leżą na styku z dawną Kongresówką. I właśnie tamtędy, przez szopienicki most, przyszła na Śląsk po sześciu wiekach Polska. Babka reżysera, w śląskim stroju, witała chlebem generała Stanisława Szeptyckiego – przedstawiciela polskiej władzy. Historia rodzinna stanie się w przyszłości kanwą śląskich filmów Kazimierza Kutza.
Matka jest zaskoczona, kiedy słyszy, że syn zamierza zdawać do szkoły filmowej, ale nie protestuje. Kutz: – Matka dała mi wolność, zaufała mi. Nie mogłem jej zawieść, nie sprawdzić się. Wiedziałem, że gdyby mi się nie udało, wylądowałbym w kopalni.
Inaczej niż koledzy
Swój debiutancki film „Krzyż walecznych” (1959) Kutz kręci według trzech opowiadań Józefa Hena. Powstaje film antybohaterski, opowiadający o zwykłych ludziach zaplątanych w wojnę, o ich dalekich od heroizmu marzeniach. Krytycy uznają, że jest to najlepszy film roku i oceniają go wyżej niż „Pociąg” Kawalerowicza. Piszą, że Kutz wprowadził do polskiego filmu wątki plebejskie.
Kutz idzie za ciosem i postanawia znowu nakręcić film inny, niż robią koledzy. Ze scenariusza Józefa Hena „Nikt nie woła” wybiera tylko wątek romansowy. Jego bohater jest przeciwieństwem Maćka Chełmickiego z „Popiołu i diamentu” Wajdy. Były żołnierz AK zaszywa się w małej mieścinie i przeżywa miłość z poznaną tam dziewczyną. O klimacie filmu decydują zdjęcia Jerzego Wójcika. Narracja zostaje podporządkowana estetyce i stanom emocjonalnym bohaterów. Film nie podoba się ani władzy, ani recenzentom, ani kolegom po fachu. Widzowie są zaskoczeni, nie rozumieją, o co chodzi w tej historii. Tylko nieliczni krytycy nieśmiało zauważają, że reżyser wprowadził nowy sposób narracji i montażu.
Kutz zalicza film do swoich najważniejszych obrazów. Uważa, że gdyby „Nikt nie woła” udało się wówczas pokazać za granicą, on miałby szansę zaistnieć na świecie jako reżyser, a szkoła polska znalazłaby się w orbicie europejskiej Nowej Fali. Wspomina: – Robiłem bardzo różne filmy. Krytycy nie umieli sobie z nimi poradzić, nie nadawały się do zaszufladkowania. Nie miałem rodziny, nie miałem nic do stracenia. Wciąga go życie artystycznej Warszawy. Pomieszkuje w domu pisarza Stanisława Dygata, przyjaźni się z jego żoną Kaliną Jędrusik, staje się ulubieńcem przewijającego się przez ich dom artystycznego światka. Zakochuje się, romansuje, zmienia kobiety. Starsi Panowie piszą dla niego piosenkę: „Kaziu, Kaziu, Kaziu, zakochaj się”.
Kutz: – Wszedłem w to, bo zawsze imponowali mi pisarze. Marzyłem, by znaleźć się blisko nich. Jako reżyser traciłem w tym czasie rozpęd. Niewiele brakowało, żebym stał się pijaczkiem gawędziarzem ze Spatifu. Uratował mnie brat.
Henryk przyjechał po brata do Warszawy i kazał mu wracać do domu. Najstarszy z rodzeństwa, kiedy okaleczony wrócił z wojny, zdecydował, że będzie ślusarzem. Ale był też filozofem samoukiem. Zdobywał wiedzę z najróżniejszych dziedzin. Cierpiał na schizofrenię. Przez całe życie próbował odpowiedzieć na pytanie, czy jest Bóg, dlaczego los bywa tak okrutny i okalecza człowieka. Stworzył własny system filozoficzny.
Trylogia w brunatnych kolorach
Kazimierz Kutz ląduje w Tychach, w mieszkaniu brata, i – jak sam mówi – gliwieje (dojrzewa): – Razem z bratem zaczęliśmy filozofować, chcieliśmy Śląsk poznać, zrozumieć, zanurzyć się w nim. Puchłem od tych rozmów. Krzysztof Kuc, bratanek reżysera, spadkobierca rękopisów wuja Henryka: – Henryk zaraził Kazia swoją wizją Śląska, swoją mitologią. Opowiadał mu historię naszej rodziny.
Kazimierz Kutz: – Złapałem się dziejów rodziny jak krowa trawy i nie zamierzałem puszczać. Nie miałem literatury, do której mógłbym się odwołać. Ślązacy nigdy nie mogli stanowić o sobie, nie mieli elity humanistycznej, zawsze byli traktowani jak ludzie drugiej kategorii, woły robocze. Śląsk trzeba było w kulturze polskiej stworzyć. Pojawiła się we mnie jakaś siła, iluminacja, energia, która później przełożyła się na wszystko, co robiłem. Wszystko przez ten Śląsk.
O „Soli ziemi czarnej”, swoim pierwszym filmie z trylogii śląskiej, mówi, że mu się przyśnił. Wojciech Kilar, autor muzyki do dziewięciu filmów Kazimierza Kutza: – „Sól” to jeden z najpiękniejszych filmów nie tylko o Śląsku, ale i o Polsce. Arcydzieło. Czuje się w nim spontaniczność, naturalność, żadnego kombinowania. Obrazy niosły ten film. Scena, w której na białych koszulach powstańców śląskich pojawiają się czerwone plamy, to symboliczna interpretacja flagi polskiej. Albo scena, w której Olgierd Łukaszewicz patrzy przez lunetę na polskich żołnierzy podczas musztry, po czym ociera rękawem łzę, a może nie wierzy temu, co zobaczył? Mógłbym wymieniać następne, np. tę z myciem nóg ojca, która nawiązuje do obrzędu wielkoczwartkowego. Muzyka do tego filmu pisała się sama.
Reżyser tworzy własny kod estetyczny. Śląsk pokazany jest w brunatnych, ciemnych kolorach. W kontraście do niego wymarzona przez Górnoślązaków Polska jest zielona, wygląda jak ziemia obiecana. Polski oficer, który pojawia się po śląskiej stronie z armatą (w tej roli Daniel Olbrychski, aktor Andrzeja Wajdy), od razu ginie. Romantycznym gestom Kutz przeciwstawia śląski pragmatyzm.
„Sól ziemi czarnej” jest wielkim sukcesem. Warszawscy przyjaciele, którzy położyli już na nim kreskę, gratulują. Kutz: – Tylko Dygat mnie wspierał w listach. Wcześniejsze moje filmy były rzemiosłem. Sztuka zaczęła się od filmów śląskich.
Kutz nabiera rozpędu. Kręci następny śląski film „Perłę w koronie”. Staje się na Śląsku ważną personą. Jego ślub z drugą żoną, tancerką, zmienia się w wielki, publiczny festyn (pierwsze małżeństwo rozpadło się, bo jego wybranka nie chciała mieć dzieci). Drugie też po jakimś czasie się rozlatuje. Z tego związku ma syna Gabriela.
Reżyser zostaje pupilem partyjnego wojewody śląskiego generała Jerzego Ziętka. Niektórzy będą mu mieć to później za złe. Ale według Kutza Ziętek był śląskim patriotą. Wybudował m.in. Spodek, stadion, planetarium, zoo. W plebiscycie na najbardziej zasłużonego Ślązaka, który kilka lat temu ogłosiła „Gazeta Wyborcza”, Ziętek zajmuje drugie miejsce, po Wojciechu Korfantym. Kazimierz Kutz jest trzeci.
Tadeusz Kijonka, redaktor naczelny miesięcznika „Śląsk”: – Podpis Ziętka, nazywany choinką, za czasów PRL był jak pieczęć. Jak się miało choinkę, to otwierały się wszystkie drzwi na Śląsku. Kutz: – Ziętek roztoczył nade mną parasol ochronny, bo widział, że to, co robię, działa na korzyść Śląska, a on sam był Śląskiem opętany. Ale pewnie byli tacy, którzy uważali, że kolaborowałem z władzą.
Kutz potrzebuje do filmu drogi wybrukowanej bazaltową kostką. Nie ma sprawy. Ziętek każe brukować. Kutz chce mieć swój zespół filmowy, więc ma. Filmy kręcą u niego Królikiewicz, Zygadło, Has. Partyjni bonzowie są zawiedzeni, że powstaje jakieś dziwaczne, niezrozumiałe kino. Trylogię śląską reżyser zamyka filmem „Paciorki jednego różańca”, w którym opowiada o przemijaniu starego Śląska, o rozpadzie wartości i zasad, które go stworzyły, o upadku etosu pracy, który przez wieki wyróżniał Ślązaków.
Tadeusz Sławek, były rektor Uniwersytetu Śląskiego: – Filmy Kazimierza Kutza pozostaną ważne z dwóch powodów. Najpierw dla ich wartości artystycznej, a dalej dlatego, że istotnie utrwaliły pewien obraz Śląska, którego w znacznej części już nie ma. Nie nazwałbym tego mitologią, może raczej mityczną kroniką, rapsodycznym zapisem odchodzącego świata.
Ucieczka do Warszawy
Zaraz po ogłoszeniu stanu wojennego w telewizji puszczono „Sól ziemi czarnej”, Kutz był w tym czasie internowany, ale mało kto o tym wiedział. Po wyjściu z internowania nie mógł się pozbierać. Nasiliły się kłopoty zdrowotne, nie miał z czego żyć. W stanie wojennym pojechał do generała Kiszczaka i załatwił sobie zamianę mieszkania w Katowicach na mieszkanie w Warszawie. Tłumaczy, że musiał w latach 80. ze Śląska uciekać, bo czuł się wypalony, zabijała go depresja. Część śląskich przyjaciół poczuła się zdradzona.
Jerzy Illg: – To był straszny czas. Na Śląsku brakowało tlenu. Nie dziwię się, że Kutz musiał wyjechać. Kazimierz Kutz: – Niedawno Adam Michnik powiedział mi, że ludzie nie mogli uwierzyć, iż jeden facet był w stanie wcisnąć Śląsk w zęby Polsce. Podejrzewali, że ktoś za tym stoi. A ja, jeśli z kimś kolaborowałem, to z Panem Bogiem, w którego nie wierzę.
Na początku lat 90. postanawia nakręcić film o tragedii w Kopalni Wujek. Górnicy zginęli kilka metrów od jego katowickiego mieszkania. Ale na film nie może zebrać pieniędzy. Nikt nie jest zainteresowany tematem, ani Solidarność, ani rząd. Z trudem domyka budżet przy pomocy lewicowego ministra kultury, prezydenta Wałęsy i komitetu założonego przez rodziny ofiar. Powstaje film „Śmierć jak kromka chleba” ze zbiorowym bohaterem, o ofierze w wymiarze religijnym.
Film nie budzi zainteresowania wśród widzów. Ludzie są zmęczeni martyrologią, ideały Solidarności bankrutują w zderzeniu z nową rzeczywistością. Widzowie wolą „Psy” Pasikowskiego.
Człowiek rodzinny
W latach 70. reżyser kupuje chałupę w osadzie Prusów w Beskidzie Żywieckim, w sąsiedztwie rysownika Andrzeja Czeczota. Krzysztof Kuc: – Wuj stworzył nam dzieciństwo. Cała rodzina zjeżdżała się do Prusów na wakacje. Najpierw przywoziło się babcię Stazię, czyli mamę Kazia i mojego ojca, a potem zjeżdżało całe towarzystwo. Familia całymi dniami urzęduje na tarasie. Z lasu wyłania się Kazik, za każdym razem z inną panią. Raz z chudą, raz z okrągłą, raz z wysoką, raz z niską. Babcia nigdy tego nie komentuje.
Kazimierz Kutz: – Mamę chyba to śmieszyło. Każdą przyprowadzoną przeze mnie dziewczynę rodzina traktowała z szacunkiem jak żonę, ja zresztą też. Moje małżeństwa się rozpadły, bo ten zawód jest radykalny, każdy dzień to walka. Dopiero jak wyrzuciłem z siebie ten swój Śląsk, zrozumiałem, skąd się wywodzę i jaką to ma wartość, poczułem grunt pod nogami. Mogłem się ustatkować. Reżyser żeni się po raz trzeci z młodszą o 28 lat aktorką Iwoną Świętochowską. Mają trójkę dzieci: dwie córki i syna.
Andrzej Czeczot: – Kaziu to prawdziwy family man. Lubi życie rodzinne. Rodzina zresztą zawsze go wspierała.
Główny reżyser telewizyjny
Kiedy w latach 80. wyjedzie ze Śląska, zacznie reżyserować Teatry Telewizji w krakowskim ośrodku. Po zrealizowanych nowatorsko, wbrew telewizyjnym schematom, „Opowieściach Hollywoodu” (1987) zostaje głównym reżyserem Telewizji Kraków. Krakowscy aktorzy i pracownicy telewizji do dziś z rozrzewnieniem wspominają tamten czas. Mówią, że był to złoty okres.
Anna Dymna grała m.in. w „Opowieściach Hollywoodu”, „Antygonie w Nowym Jorku”, „Śmierci jak kromka chleba”: – U Kazia pracuje się zawsze z radością i na 150 proc. Bywa bardzo wymagający, ale to mobilizuje i uskrzydla. Wydobywa z aktora rzeczy, o których nie wiedział, że je w sobie ma. Jeśli zdarzało mi się czuć artystką, to u niego. Kiedy kręciliśmy „Opowieści Hollywoodu”, byłam krótko po urodzeniu dziecka. Przytyłam 30 kg i niedobrze się czułam sama ze sobą. Kaziu zaczął mówić, że wreszcie wyglądam jak kobieta, że mam cycki, tyłek. Krzyczał: stara, gruba baba na plan. I, o dziwo, mnie to pomogło.
Kutz: – Ania przeszła niesamowitą metamorfozę. Nie zdziwiłbym się, gdyby za 50 lat stała się Buddą. Anna Dymna mówi, że reżyser doskonale rozumie kobiety, wielbi je, podziwia, szanuje, potrafi wczuć się w ich emocje. Jest wspaniałym psychologiem.
Marek Kondrat: – Kiedy kręciliśmy „Pułkownika Kwiatkowskiego”, Kaziu zadzwonił do mnie i powiedział, że mój bohater ma zapłakać na widok gołych piersi. Ten pomysł ustawił rolę. U innego reżysera zabrzmiałoby to fałszywie, ale nie u Kazia, który wierzy, że kobiety, erotyka są siłą napędową w życiu mężczyzny.
Aktorzy mówią, że u Kutza zawsze pracuje się, jakby był pożar. Trudne spektakle („Kolacja na cztery ręce” z Gajosem i Wilhelmim, „Emigranci” z Zamachowskim i Kondratem) robi w pięć dni.
Marek Kondrat: – Spotkaliśmy się jako ludzie zawodowo dojrzali, bo ten kurdupel nie lubi chłopców z dobrych domów, wymuskanych hochglanzów, jak mawiał o Januszu Majewskim. Szukał aktorów, którzy jak on wyszli z dołów, z ciemności, zdobywali wszystko wielkim wysiłkiem. W pracy jest trudnym partnerem, bo mógłby, podobnie jak Polański czy Jerzy Jarocki, być aktorem. Opowiada spektakl własnym tekstem i od razu uderza we właściwy ton. Jego indywidualność wyraża się w języku onomatopeicznym, soczystym. Nie każdy to wytrzymuje. Pamiętam próby do spektaklu „Sprawa Dantona”, kiedy Kazio opisywał kolegom i koleżankom, co to jest rewolucja. Na skutek interwencji koleżanek odsunięto go od spektaklu.
Kutz: – Reżyserowanie jest jak strojenie instrumentów. Trzeba pożegnać się z samozadowoleniem, nie wolno kochać się w sobie, bo wyjdzie wielkie „g”.
Przygoda z krakowską telewizją skończyła się na początku lat 90. po spektaklu „Do piachu” według sztuki Tadeusza Różewicza. Reżyser znowu idzie pod prąd fali narodowych uniesień i kręci sztukę demitologizującą partyzantów z AK. Działacze związkowi i kombatanci rzucili się na niego. Zarzucono mu wszystko co najgorsze. Kutz złożył rezygnację.
Znajomi mówią, że najważniejsza u Kazimierza Kutza jest jego wolność. Zadziorny, prowokacyjny, nieprzewidywalny, z wieloma osobami ma na pieńku. Nawet ci, którzy go bardzo lubią, często mają do niego jakieś ale.
Andrzej Czeczot: – Przyjaźnić się z nim nie jest łatwo, choć mnie się udało. Kiedy w latach 80. wyjechałem z rodziną do Stanów, przysłał mi ostry list z pretensjami o to, że wyemigrowałem z kraju. Nie odzywaliśmy się przez kilka lat. Potem coś powiedział na przeprosiny. Teraz nasze stosunki wróciły do normy. Odwiedziłem go w nowym domu. On mnie, oczywiście, nie, bo uważa, że to do niego się przychodzi.
Marek Kondrat: – Czepia się mnie, że wchodząc w reklamę popełniłem zawodowe seppuku. Ale jemu wolno, ja go mogę nawet pocałować w jego grubą, śląską dupę. On zresztą też w parlamencie popełnia seppuku.
Tadeusz Kijonka: – Jakby Kazia porównać do boksera, to on od razu wchodzi w zwarcie, jedno, drugie, trzecie uderzenie i wychodzi z ostatnim ciosem. Ma w sobie proletariacki upór. Lubi ciepnąć grubym słowem, rozłożyć przeciwnika na łopatki. Uwielbia wice. Dla zabawnej puenty jest w stanie wiele poświęcić.
Listy do ziomków
Kazimierz Kutz, choć nie należy do żadnej partii, włącza się w kampanię Leszka Balcerowicza. Bliskie mu są poglądy Unii Wolności. Wydawało się, że profesor, symbol reform gospodarczych, nie ma szans na Śląsku, gdzie zamykano kopalnie, ludzie tracili pracę, bieda wyłaziła na każdym kroku. A jednak poparcie Kutza, wspólne plakaty wyborcze plus reżyserskie instrukcje, jak zachowywać się przed kamerą i w bezpośrednim kontakcie z ludźmi, sprawiły cud.
Kutz: – Dziwię się, że pani mnie pyta, po co mi polityka? Przecież nie dla urzędu. Nigdy nie zapisałem się do żadnej partii, moją partią jest Śląsk. Najpierw upomniałem się o Śląsk w filmach, potem w felietonach, teraz jako senator. Próbuję zmienić mentalność moich ziomków. Ciągle im powtarzam: zrzeszajcie się, twórzcie organizacje obywatelskie, sami urządzajcie swój region. Wspieram ich przede wszystkim duchowo.
W felietonach pisanych w śląskim dodatku „Gazety Wyborczej”, które Kutz nazywa listami do Ślązaków, prowokuje, drażni, uwielbia wsadzać kij w mrowisko. Jeździ po braciach Kaczyńskich, broni posła Palikota, którego uważa za postać rodem z Gombrowicza, wspiera gejów i lesbijki.
Tadeusz Kijonka: – Kaziu lubi mieć publikę, lubi być w centrum zainteresowania. Dziś działalność polityczna zastępuje mu artystyczną. Budzi kontrowersje, bywa radykalny, ale na Śląsku ciągle cieszy się wielkim autorytetem.
Artur Rojek, lider zespołu Myslovitz, twórca Off Festivalu na Śląsku: – Pan Kazimierz jest na Śląsku autorytetem. Poparcie przez niego jakiejś inicjatywy kulturalnej jest jak stempel jakości. O moim festiwalu mówił z zapałem wszędzie, gdzie się dało. I festiwal powstał, podobnie jak wiele innych imprez wspieranych przez pana Kutza.
Dziś są moje urodziny
Kazimierz Kutz: – Jak się ma 80 lat, największą atrakcją, jaka nas czeka, jest śmierć. Ale zanim przyjdzie, trzeba sobie wymyślić, co dalej ze sobą zrobić.
Reżyser podrywa się, żeby odcedzić ziemniaki. Za chwilę rodzina wróci do domu na obiad. Tłumaczy: – Trzeba sobie stworzyć aurę szczęśliwości. Co tydzień piszę felieton i dzięki temu nie mam Alzheimera. Po osiemdziesiątce zadebiutuję jako pisarz, bo kończę książkę o Śląsku. Wychowuję dzieci dając im wolność. Budowanie rodziny jest równie ważne jak robienie filmów. Dzieci traktują mnie trochę jak śmieszną postać, poprzerastały mnie, ale ostatnio zaczynają się interesować tym, co robiłem.
Reżysera od czasu do czasu nawiedzają myśli, czy warto było się tak szarpać, czy to, co robił, ma sens? Kutz: – Kiedy odwiedziłem matkę przed śmiercią, podniosła się na łóżku i pocałowała mnie w rękę. Powiedziała: dziękuję. To ja już wiedziałem, że warto było.
Jest pan szczęśliwy?
Kutz: – Bardzo.
ROZMAWIAŁA KATARZYNA JANOWSKA
Autorka korzystała m.in. z książki Aleksandry Klich „Cały ten Kutz. Biografia niepokorna”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Znak.