Andrzej Saramonowicz: – Kiedy zobaczyłem go pod koniec 1999 r. w przedstawieniu „Ogień w głowie”, zrobił na mnie tak duże wrażenie – był niezwykle intensywny i wyrazisty, a także w fascynujący sposób brzydki – że postanowiłem obsadzić go w roli mnie samego (czyli scenarzysty) w „Pół serio”. Odtąd obsadę wszystkich moich rzeczy zaczynałem od niego. Specjalnie dla niego napisałem rolę Tytusa w teatralnym „Testosteronie”, był jedynym aktorem, którego obecności zażądałem od dyrektora Teatru Narodowego, gdy postanowił wystawić moją sztukę „2 maja”. Nasza znajomość została wystawiona na ciężką próbę, kiedy Robert – wybrawszy inne role – odmówił zagrania Tytusa w filmowym „Testosteronie”. Przez rok się do siebie nie odzywaliśmy, ale kiedy zacząłem pisać rolę Marka Dywanika w „Lejdis”, wiedziałem, że tylko Robert może to zagrać. Bo Więckiewicz nie jest dobrym aktorem. Jest aktorem wybitnym. Bywa cielesny, ale nie traci przy tym duszy, bywa brutalny, ale ujmuje wrażliwością, bywa prosty, ale nigdy nie wyłącza intelektu. No i ma charyzmę. Takich jak on na całe pokolenie zdarza się zaledwie kilku.
Juliusz Machulski: – Kiedy w 2000 r. przyszedł na próbne zdjęcia do „Pieniądze to nie wszystko”, od pierwszego spojrzenia zrozumiałem, że jest w nim potencjał na gwiazdę. Wyglądał wtedy jak młody Jean Gabin. Miał charyzmę i głos. Szybko zauważyłem, że jest jak czuły instrument muzyczny, z którego można wydobyć różne tony. Mocne, ale także delikatne. Od czasu „Pieniędzy” gra w każdym moim projekcie. Z nim się fantastycznie pracuje. Kiedy Robert jest na planie, robota jakoś lżej idzie. To wspaniały aktor i człowiek. Postaram się mieć dla niego zawsze jakąś rolę w swoich filmach.
Paweł Łysak, reżyser teatralny, nominowany w tym roku do Paszportu „Polityki”: – Robert jest bliski ideałowi aktora, który Tadeusz Łomnicki opisywał słowami: skóra słonia, dusza motyla. Ma w sobie coś bardzo brutalnego, niemal bandycką siłę, a jednocześnie jest niezwykle wrażliwy. Ma niespożytą energię i aktorską charyzmę, w sposób naturalny staje się liderem grupy, motorem każdego przedsięwzięcia, w którym bierze udział, ludzie za nim idą.
Robert Więckiewicz: – Może reżyserzy uważają, że warto na mnie stawiać, bo ja zawsze oddaję całego siebie? Staram się ich nie zawieść, być świeży, zaskakiwać, żadnych powtórek i sprawdzonych patentów w stylu: obniżam głos, patrzę spod czoła, błysk w oku.
Bryndza i masakra
Zdolności aktorskie zdiagnozowała u niego polonistka. Więckiewicz – chłopak z górniczej rodziny z Nowej Rudy, uczeń technikum budowlanego miał mocny głos, energię i charyzmę. Jej intuicję potwierdziła komisja egzaminacyjna wrocławskiej PWST, a cztery lata później, w 1993 r. – dyrektor Teatru Polskiego w Poznaniu. – W tamtych czasach – opowiada Więckiewicz – po szkole wrocławskiej było bardzo ciężko zaistnieć w jakimś lepszym teatrze. Propozycje angażu mieliśmy co najwyżej z Koszalina i Słupska, jeśli ktoś dostał się do Opola, to już było coś. Pojawiła się informacja, że w Poznaniu w Teatrze Polskim zmienia się dyrekcja. Pojechaliśmy tam z kolegą i zostaliśmy zaangażowani. Mieliśmy szczęście.
Pięć lat spędzonych w Poznaniu zaowocowało obyciem ze sceną, ale przede wszystkim przyniosło Więckiewiczowi dwa ważne spotkania. Pierwsze – z Lechem Raczakiem, reżyserem, współzałożycielem legendy polskiej alternatywy, poznańskiego Teatru Ósmego Dnia. – Zagrałem w „Edmondzie” Davida Mameta w jego reżyserii. Spektakl był dużym sukcesem, a ja dzięki pracy z Raczakiem zacząłem inaczej myśleć o teatrze i aktorstwie. Drugie – z Pawłem Łysakiem, który wystawił „Kowala Malambo” Tadeusza Słobodzianka z Więckiewiczem w głównej roli. – Na scenie był bardzo grzeczny – wspomina Paweł Łysak, dziś dyrektor bydgoskiego Teatru Polskiego. – Grał spokojnie, wyciszony. Za to w bufecie stawał się samcem alfa – wchodził i rządził. Już wtedy miał ten swój słynny błysk w oku. Dwa dni po tym, jak zaproponowałem mu postać kowala Malambo, przedstawił mi głęboką, kompletną analizę roli. Okazał się bardzo oczytanym, głębokim intelektualistą. Jego praca dzieli się na trzy etapy. Pierwszy to zapał, energia, którą zaraża. Potem przychodzi etap zwątpienia – wszystko określa dwoma słowami: bryndza i masakra. Tym też zaraża, więc cała grupa zaczyna zadawać sobie pytania o kierunek, w którym idzie spektakl. A kiedy pojawiają się nowe pomysły, Robert znów wpada w fazę zachwytu i energii. Łysak przekonywał go, że powinien spróbować sił w Warszawie, ale decyzję o wyjeździe pomógł mu podjąć dopiero nowy dyrektor Polskiego, który nie widział dla Więckiewicza miejsca w swoim zespole.
– W Warszawie – tłumaczy aktor – próbowałem sił w dubbingu, prawie nie zarabiałem, oszczędności się kończyły. Są czasem w życiu takie momenty wypłaszczenia. Wtedy człowiek zadaje sobie pytanie: czy to już koniec, rozgląda się wokół, porównuje swoją drogę z drogą kolegów, zazdrości. Był 1999 r., Paweł Łysak i Paweł Wodziński założyli Towarzystwo Teatralne, w którym przystań znaleźli, obok Więckiewicza, inni znani dziś aktorzy, wtedy na początku swojej drogi: Maria Seweryn, Rafał Mohr i Tomasz Tyndyk. Próby odbywały się w nieogrzewanej hali dawnej fabryki Norblina, jedyną zapłatą były zyski z biletów. – Dużo tego nie było, dlatego takie wrażenie zrobiło na mnie, gdy Robert zrezygnował z udziału w dobrze płatnej reklamie, bo kolidowała z naszą próbą generalną – wspomina Łysak. – Łączyła nas idea, przekonanie, że teatr wyobcował się z rzeczywistości, stał się artystowski. Chcieliśmy rewolucji – teatru, który opowiada o naszym świecie, o jego ciemnych stronach, a jego bohaterami są ludzie wykluczeni.
Torowali drogę na polskie sceny dramaturgii brutalistów: sztukom Sarah Kane, Marka Ravenhilla i Mariusa von Mayenburga. Naturalistycznie opowiadane historie o narkomanach, gejach, związanym kazirodczymi więzami rodzeństwie, pełne wulgaryzmów i skatologii, na początku wieku bulwersowały, wywoływały środowiskowe spory i rumieńce u widzów. Największe kontrowersje wzbudziło „Shopping and Fucking” w reżyserii Pawła Łysaka, z Marią Seweryn, Rafałem Mohrem i Robertem Więckiewiczem. Krytycy piętnowali naturalizm, dosłowność i skandal dla skandalu, młodzi widzowie oglądali z zapartym tchem. – Rola narkomana homoseksualisty w „Shopping and Fucking” wymagała ode mnie przekroczenia siebie – wspomina Więckiewicz. – Byłem wtedy młodszy o dziesięć lat, surowy, znikąd, nie miałem nic do stracenia, a wszystko do zyskania. Dziś już bym tego nie zrobił. Teraz bardziej od dosłowności interesuje mnie w teatrze metafora. Wolę teatr tradycyjny, lubię sobie poczytać książki Raszewskiego czy felietony Axera, do teatru młodych mam ambiwalentny stosunek.
Grane gościnnie w Teatrze Rozmaitości „Shopping and Fucking” otworzyło Więckiewiczowi drogę na najlepszą i najmodniejszą scenę w Polsce. Zagrał w pierwszych, głośnych i bulwersujących, spektaklach Krzysztofa Warlikowskiego – Aktora w „Hamlecie” i Posłańca w „Bachantkach”. W dużej roli Rogożyna wystąpił w „Księciu Myszkinie” Grzegorza Jarzyny – ambitnej, ale nieudanej adaptacji „Idioty” Dostojewskiego. To niepowodzenie przekreśliło szanse Więckiewicza na dołączenie do rodziny Rozmaitości. – Myśmy się z Jarzyną kompletnie nie porozumieli i doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu tego napięcia przedłużać, czas się pożegnać. To jest chyba najbardziej traumatyczne z moich warszawskich doświadczeń. Wtedy wydawało mi się, że coś tracę, ale potem okazało się, że zyskałem, bo miałem czas i energię na inne rzeczy.
Pierwszy gangster III RP
Jeszcze zdążył zagrać jednego z siedmiu zagubionych w stosunkach damsko-męskich wrażliwców w „Testosteronie” Andrzeja Saramonowicza w reż. Agnieszki Glińskiej, największym teatralnym przeboju ostatnich lat. Pojawił się w „2 maja” w Teatrze Narodowym i w kameralnej „Koronacji” Marka Modzelewskiego w reż. Łukasza Kosa, gdzie zagrał świetną rolę Króla – ironiczne, wojownicze alter ego głównego bohatera, 30-letniego nieudacznika. Ale już wciągnęło go kino. Zagrał mniejsze bądź większe, bardziej lub mniej ciekawe role w kolejnych produkcjach Juliusza Machulskiego (od epizodu kominiarza na dachu w „Pieniądze to nie wszystko” w 2000 r. po duże role złodzieja dzieł sztuki Cumy w „Vincim” w 2004 r. i ostatnio – wyrwanego z PRL, krajowego wąsatego macho w tureckim sweterku w „Ile waży koń trojański?”). Z powodzeniem wystąpił w „Pół serio”, „Ciało” i „Lejdis”, filmach duetu Saramonowicz–Konecki.
Stał się specjalistą od dwóch typów ról: czarujących drani i facetów od mokrej roboty. W filmie „Bez litości” i serialu „Sfora” był Dziobatym, człowiekiem szefa mafii, w „Superprodukcji” – Bandziorem, w „Oficerze” – Cybą, człowiekiem szefa warszawskiej mafii Topora, we „Francuskim numerze” razem z Maciejem Stuhrem byli na usługach szemranego biznesmena. Zwieńczeniem kariery pierwszego gangstera III RP była rola Jana Blachowskiego Blachy, kapitana gangu pruszkowskiego, w serialu „Odwróceni” i fabule „Świadek koronny”. – Trudno mieć do nich żal – komentuje Więckiewicz fakt, że reżyserzy często obsadzają go „po warunkach” – zwłaszcza że mam takie warunki. A na początku kariery byłem wręcz stworzony do drugo-, trzecioplanowych ról pomocników gangsterów. Ten rodzaj temperamentu, ta twarz. Nigdy mi to nie przeszkadzało. Jednak gdyby dziś ktoś mi znów zaproponował zagranie jakiegoś gangstera, to długo bym się zastanawiał, czy taką rolę przyjąć, bo wydaje mi się, że w tym temacie już wszystko powiedziałem.
O tym, że jego warsztat aktorski daleko wykracza poza kino komediowo-sensacyjne, przekonał rolą wuefisty alkoholika we wzruszającym filmie Tomasza Wiszniewskiego „Wszystko będzie dobrze”. – Film Wiszniewskiego był dla mnie bardzo ważny. Rola Andrzeja dawała mi możliwości zaprezentowania się aktorsko z zupełnie innej strony, wymagała innego rodzaju emocji, innego koloru gry. Była ożywczym powiewem po półtora roku bycia Blachą. Obie role: dźwigającego się alkoholika i gangstera miotającego się między lojalnością wobec mafii i własnej rodziny, przyniosły mu nagrodę dla najlepszego aktora na festiwalu w Gdyni w 2007 r.
Klątwa nie działa
Specyfiką nagród w Gdyni jest to, że uhonorowani twórcy długo czekają na propozycje kolejnych ról. Niektórzy nawet półserio mówią o klątwie gdyńskiego festiwalu. Najwyraźniej jednak nie dotyczy ona Więckiewicza, który w ostatnim roku zagrał w czterech filmach, a propozycji było znacznie więcej: – Gdybym chciał grać wszystko, co mi proponują – tłumaczy – w ogóle nie byłoby mnie w domu. A gdyby mnie nie było w domu, nie mógłbym w ogóle grać, bo z domu, życia rodzinnego czerpię energię i inspirację do grania. Uważam, że praca powinna być zanurzona w życiu, a nie odwrotnie.
W dwóch z filmów czekających na premierę gra ubeków. W „Zwerbowanej miłości” w reż. Tadeusza Króla, której akcja dzieje się na przełomie 1988 i 1989 r., jest jednym z ubeków, którzy za pomocą fotokopii akt i teczek zdeponowanych w sejfie w Wiedniu przygotowują sobie miękkie lądowanie w nowym systemie. W „Różyczce” Jana Kidawy-Błońskiego, z akcją osadzoną dwadzieścia lat wcześniej, luźno inspirowaną historią inwigilacji Pawła Jasienicy, jest ubekiem uwikłanym w trójkąt miłosno-polityczny. Z kolei „Zero” Pawła Borowskiego to dziejące się współcześnie mroczne kino obyczajowe. Już w styczniu wchodzi na plan zdjęciowy nowego filmu autora „Wesela” Wojtka Smarzowskiego, w którym zagra prokuratora przeprowadzającego wizję lokalną morderstwa. Przygotowuje się także do powrotu do teatru – rolą w „Naszej klasie” Tadeusza Słobodzianka – spektaklu o stosunkach polsko-żydowskich, który w Laboratorium Dramatu wyreżyserować ma Mikołaj Grabowski.
– Odmawiam wielu rzeczy „na boku” dla pieniędzy – streszcza swoją filozofię kariery aktorskiej Robert Więckiewicz – bo boję się, że gdy raz sobie odpuszczę i zagram na pół gwizdka, to wejdzie mi to w krew i niczego dobrego już nie zagram. Poza tym z aktorstwem jest jak z seksem, alkoholem czy jedzeniem – człowiek potrzebuje coraz mocniejszych podniet i wyzwań.