Stare-nowe nagrania Goulda, kolejne odnalezione pirackie lub półpirackie rejestracje ukazują się w nieskończoność w coraz to bardziej unowocześnianych wersjach. Ostatnio firma Sony, która ma prawa do nagrań artysty przejęte od CBS, wypuściła słynne „pierwsze” nagranie „Wariacji Goldbergowskich” w wersji SACD pod hasłem: oryginalne wykonanie, nowe nagranie (istnieją cztery rejestracje tego utworu w wykonaniu Goulda, w tym dwie z koncertów na żywo; studyjne pochodzą z 1955 r. i 1982 r.).
Gould był tak silną osobowością, że pod jego wpływem pozostaje wielu dzisiejszych muzyków, z których większość nigdy nie widziała go na żywo. W 1964 r. artysta ogłosił przecież oficjalnie, że nie będzie już występował publicznie, i choć mu początkowo nie wierzono, słowa dotrzymał. Był jednak wciąż obecny w społecznej świadomości nie tylko poprzez nagrania, ale też poprzez inną działalność: piśmiennictwo, audycje radiowe i telewizyjne, poświęcone zresztą nie tylko muzyce. Bo choć nie znosił koncertowej publiczności i uważał ją w masie za złą siłę, miał jednak głęboką potrzebę indywidualnego komunikowania się z ludźmi.
Gość z innej planety. Tak o nim nieraz mówiono. Był po prostu inny. Jego dziwne zwyczaje, takie jak opatulanie się płaszczem nawet w upał, granie tylko na niskim krzesełku zbudowanym dlań przez ojca, hipochondria i lekomania czy skłonność do odgrywania przeróżnych ról, wielokrotnie stawały się sensacyjną pożywką dla mediów. Niektórzy wysnuwali teorię, że wielki pianista cierpiał na pewną formę autyzmu. Przy tej niebezpiecznej aurze wytwarzanej wokół postaci artysty (nie bez jego własnego udziału) nie dziwi, że np. Thomas Harris wiele lat później w „Milczeniu owiec” uczynił ulubionym nagraniem mordercy-erudyty Hannibala Lectera właśnie „Wariacje Goldbergowskie” w wykonaniu Goulda, oczywiście tym bardziej refleksyjnym, z 1982 r.
Znamienne, że wciąż trudno dziś o prawdziwą monografię pianisty. Bo Gould nie ma amatorów, Gould ma wyznawców. Można mówić o gouldomanii, ale nie o gouldologii. Oczywiście na jego temat ukazało się wiele opracowań, jednak zawsze pisanych właśnie z pozycji fascynacji; na polskim rynku (choć pisana we Francji) również pojawiła się swego czasu taka – znakomita zresztą – książka: „Glenn Gould, czyli sztuka fugi” Stefana Riegera, dawno wykupiona przez polskich wyznawców Goulda.
Sam Gould czuł się nie muzycznym bóstwem, lecz apostołem bóstwa absolutnego, jakim była dlań muzyka. Jego sądy o utworach i kompozytorach, pryncypialne i często kontrowersyjne, zawsze bardzo osobiste, wynikały z głębokiej miłości. Z dawnymi wielkimi twórcami również odczuwał potrzebę dyskusji i dialogu, a jako że miał silny zmysł przekory, czynił to np. poprzez wykonanie „Księżycowej” czy „Appassionaty” Beethovena w dokładnie odwrotnych tempach, dynamice i ogólnym wyrazie niż sugerowane przez zapis nutowy. Te same kompozycje Bacha potrafił grać tak wzruszająco, że łzy stają w oczach, a kiedy indziej tak chłodno, jakby generował je komputer.
Szczególnym objawem jego miłości do muzyki było upodobanie do stawiania sobie akustycznych przeszkód. W dzieciństwie ogromne wrażenie zrobiła na nim chwila, gdy do pokoju, w którym ćwiczył, weszła gosposia z odkurzaczem. Nie przeszkodziło mu to, przeciwnie: mógł skupić się na muzyce, nie na dźwięku (być może rolę takiego zagłuszacza przejęło z czasem jego słynne mruczenie podczas gry). Bo muzyka nie była dlań po prostu dźwiękiem, lecz ideą. Przecież można ją sobie po prostu wyobrażać bez słyszenia, i w taki właśnie sposób obcuje się z nią najbardziej intymnie.
Spośród jego wypowiedzi na piśmie najgłośniejsza była ta opublikowana w 1966 r., dwa lata po rezygnacji z koncertowania, w piśmie „High Fidelity Magazine” pod tytułem „The Prospect of Recording” (w tłumaczeniu polskim artykuł ukazał się trzy lata później w periodyku „Res Facta” jako „Perspektywy muzyki nagrywanej”). Pianista postawił w tym tekście – nie po raz pierwszy zresztą – szereg tez, z których główna brzmiała: koncerty są formą anachroniczną i gdzieś za sto lat czeka je odejście do lamusa, ponieważ „ich funkcje przejmą bez reszty środki elektroniczne”. Teza ta dziś wydaje się równie naiwna jak wtedy. Zawsze znajdą się zwolennicy tych elementów, których nigdy nie da nawet najlepsze nagranie: widowiskowości, a także szczególnej aury, która powstaje przy wspólnym słuchaniu zwłaszcza interpretacji wybitnych. Nie mówiąc o tym, że koncert jest wydarzeniem towarzyskim, a ludzie są zwykle bardziej towarzyscy niż samotnik z Kanady.
Inne przewidywania Goulda wydają się jednak zaskakująco trafne. A nie były tak oczywiste, jeśli się pamięta, jak wyglądała wówczas aparatura elektroniczna, o komputerach nie mówiąc. O Internecie zaś nikomu się nawet nie śniło.
W studiach nagrań, które tak fascynowały Goulda, dopiero zaczynały otwierać się możliwości, które nam wydają się już banalne. Montaż odbywał się wówczas metodą umiejętnego klejenia taśmy magnetofonowej. Gdyby Gould zetknął się z montażem komputerowym i takimi możliwościami czyszczenia dźwięku, jakie mamy dziś, byłby absolutnie szczęśliwy. Artysta podkreślał, że era elektroniczna odmieni całkowicie rolę muzyki w naszym życiu, kontynuując w tym punkcie myśl swego rodaka Marshalla McLuhana o globalnej wiosce (wypowiedzianą zaledwie cztery lata wcześniej). „Muzyka zaczęła odgrywać ważną rolę w naszym życiu i w miarę jak stawaliśmy się coraz bardziej od niej zależni, nasz szacunek dla niej zaczął się jakby zmniejszać” – dziś ten szacunek zmniejszył się jeszcze bardziej. W owym czasie dopiero zaczynała się epoka Muzaka, inaczej background music lub elevator music – dźwiękowej tapety rozbrzmiewającej w miejscach publicznych; Gould przekornie zauważał w niej pozytywy, mówiąc, że w ten sposób muzyka, nawet niekoniecznie łatwa, może dotrzeć do ludzi, którzy w życiu nie poszliby na koncert.
Ale taką muzykę faktycznie trudno szanować. Z drugiej strony trudno było przewidzieć, że prawie każdy będzie mieć swego iPoda czy odtwarzacz mp3, by za ich pomocą dodać swemu muzycznemu światu wybraną przez siebie gotową ścieżkę dźwiękową.
Gould przepowiedział też rozwój – dzięki nagraniom – rozpoczynającej się dopiero wówczas fali odkrywania repertuaru muzyki dawnej (słynne rejestracje kantat Bacha na instrumentach z epoki pod dyrekcją Nikolausa Harnoncourta i Gustava Leonhardta zaczęły powstawać dopiero kilka lat później). Z drugiej strony pianista zwracał uwagę, że zarówno akustyka budowanych w tym czasie sal koncertowych, jak i współcześnie powstające kompozycje dostosowują się już raczej nie do muzykowania w warunkach naturalnych, lecz do nagrań.
Ale to montaż jest cechą nagrania, którą Gould wskazywał jako źródło generujące najwięcej zmian w naszym postrzeganiu i tworzeniu muzyki. Dziś już wydaje się rzeczą oczywistą (choć może lekceważoną), że reżyser dźwięku odgrywa zasadniczą rolę w powstaniu ostatecznego kształtu nagrania, a tym samym staje się jednym z wykonawców.
Dopiero koncerty z elektroniką na żywo, z udziałem didżejów, spełniły wizję pianisty, który prorokował, że każdy będzie mógł tworzyć swoje utwory także z innych, wcześniejszych nagrań. Muzyce zapisanej mechanicznie, mówi Gould, zawsze dostępna jest możliwość przełamania bariery czasu, a także miejsca. Nie jest wedle niego niemoralne wmontowanie wysokiej sopranowej nuty, wyśpiewanej przez Elisabeth Schwarzkopf, w nagranie Kirsten Flagstadt, która tego dźwięku tak pięknie nie potrafiła zaśpiewać – liczy się przede wszystkim estetyka. Tu Gould przywołuje słynnego malarza-oszusta Hansa Van Meegerena, który wczuwając się w poetykę Vermeera namalował serię obrazów, genialnie podszywając się pod niego. „Z chwilą, gdy święte niegdyś przywileje wykonawcy łączą się z odpowiedzialnością reżysera muzycznego i kompozytora, syndrom Van Meegerena przestaje być użyteczny jako argument przeciw nagraniu, a zaczyna być w pełni adekwatnym opisem sytuacji estetycznej naszych czasów. Rola fałszerza, nieznanego wytwórcy nieautentycznych dóbr, jest emblematem elektronicznej kultury”.
Takim fałszerzem może już dziś być każdy – dowolnie montować cokolwiek z czymkolwiek. Pozostaje problem praw autorskich. Ale jeśli – jak pisze Gould – ktoś będzie to po prostu robił dla siebie, we własnym domu? Wtedy to rzeczywiście coś innego. Kłopot w tym, że nadal robi się to i będzie robić publicznie, bo instytucja koncertu, choć rzeczywiście się zmieniła – wbrew Gouldowi – bynajmniej nie chyli się ku upadkowi.