W dziedzinie inauguracji poprzeczkę wysoko ustawił Barack Obama. Podczas ceremonii otwierającej jego pierwszą kadencję wystąpiła Aretha Franklin, w drugą wprowadzała Obamę Beyoncé. Później wśród gości pojawili się m.in. Stevie Wonder, Alicia Keys, Usher, John Legend, Smokey Robinson i grupa Soundgarden, a dla personelu w Białym Domu zaśpiewali Lady Gaga i Tony Bennett. Lady Gaga śpiewała później hymn amerykański na inauguracji Joe Bidena.
Zaprzysiężeniu Trumpa towarzyszyły występy Carrie Underwood – gwiazdy muzyki country, która zaśpiewała „America the Beautiful” – oraz popularnego tenora operowego Christophera Macchio, który wykonał hymn. To ta bardziej tradycyjna część inauguracji. Program publicznego wydarzenia w waszyngtońskiej hali Capital One Arena w przeddzień zaprzysiężenia miał bardziej charakter wiecu wyborczego niż koncertu. Dobór repertuaru był zdecydowanie inny niż w wypadku Obamy: Trump wybrał postaci sceny country (Billy Ray Cyrus i Lee Greenwood), a przede wszystkim Kid Rocka, który w swojej karierze łączył rap, ciężki rock i country.
Czytaj też: Trump w Białym Domu, alert na całym świecie. Różne scenariusze dla Polski
Młodych mężczyzn czar
Pewnym zaskoczeniem dla tych, którzy pierwszy raz zaglądali na playlistę występów publicznych Donalda Trumpa, mógł być występ dyskotekowej formacji Village People, jednoznacznie kojarzonej przez lata z gejowską sceną muzyczną (kluby dla mniejszości seksualnych były poniekąd kolebką całego nurtu disco). I taniec nowego prezydenta przy popularnym hicie „Y.M.C.A.” z 1978 r. Zaskoczenie wynika z tego, że utwór – odnoszący się pierwotnie do popularnej organizacji skupiającej młodych chrześcijańskich mężczyzn (Young Men′s Christian Association) – widział w niej raczej miejsce rekrutacji i spotkań homoseksualnej młodzieży. Organizacja budowała bowiem kawalerki pod tani wynajem z myślą o młodych ludziach sprowadzających się z prowincji do miasta. YMCA w pierwszym odruchu wyraziła sprzeciw, ostatecznie jednak uznała pozytywne działanie piosenki, którą z czasem zaakceptowano również jako oprawę licznych imprez sportowych (inny refren Village People, „Go West”, służy dziś za hymn polskich kibiców).
Wszystko wynika z pierwotnej koncepcji Village People – był to zespół założony przez dwóch francuskich fanów disco i celujący w publiczność ze środowisk LGBTQ. Z drugiej strony – prowadzony delikatnie, z komercyjnym zamysłem i lekkim przymrużeniem oka, bez zadrażniania konserwatywnej widowni, dzięki czemu zrekrutowani do niego muskularni wokaliści w przebraniach (uniformie policyjnym, stroju robotnika, „indiańskim” pióropuszu itd.) nie budzili większych kontrowersji. Krytykowano zresztą taką postawę na łonie samego środowiska, uznając Village People za rynkową ściemę.
Ten odpowiednio zawoalowany pomysł odniósł jednak olbrzymi sukces, kończąc się – jak to bywa – wieloletnimi sporami o prawa do nazwy i autorstwo utworów. Po śmierci obu założycieli – Jacques’a Moraliego i Henriego Belolo – grupę prowadzi, z zupełnie nowym składem, pierwszy zatrudniony przez nich wokalista Victor Willis. Ma na koncie długą historię uzależnienia od narkotyków i aresztowania, ale wyszedł na prostą. Kiedy pięć lat temu utworów Village People (w grę wchodziły też inne, m.in. „Macho Man”) zaczął używać w wystąpieniach publicznych Trump, pierwszą reakcją Willisa było odrzucenie tego pomysłu – rozważał nawet wytoczenie politykowi procesu. Przekonały go najprawdopodobniej pieniądze i sława – Willis jest szczęśliwie współautorem „Y.M.C.A.”, zarabia więc na publicznych wykonaniach i emisjach piosenki. Osobiście wykonywał ją na inauguracji.
Czytaj też: 1984: rok queerowej rewolucji w muzyce
Powrót do przeszłości
Co ta sympatia do Village People świadczy o samym Donaldzie Trumpie? Wydaje się po prostu częścią powrotu do przeszłości. Wprawdzie bliższe ideom nowego amerykańskiego prezydenta byłyby lata 50. – albo, jak twierdzą tropiciele fascynacji skrajną prawicą, lata 30. – to zwyczajnie nie może ich pamiętać. Powrót do lat 70. i czasów własnej młodości wydaje się dość oczywistym gestem.
Owszem, Trump nie pasuje do narracji o młodych mężczyznach szukających w budynkach YMCA miejsca na podryw. Ale biorąc pod uwagę wiele tez politycznych, ekonomicznych i społecznych, lata 70. wydają się najbliższą epoką w historii Ameryki, do której mógłby tęsknić. Inna sprawa, że jego inauguracja – choć znaczy początek administracji, do której miliarderzy będą mieli bezprecedensowy dostęp – pod względem przekazu kulturalnego wypada wyjątkowo biednie.