Sen istnienia
Ucho w trawie, czyli świat według Lyncha. W jego filmach porządek rozpada się na naszych oczach
Odejście autora „Miasteczka Twin Peaks” to wstrząs porównywalny ze śmiercią Felliniego, Wajdy czy Bergmana. Zmarły w wieku 78 lat Lynch miał własny sposób patrzenia na rzeczywistość. Dobre wróżki, płomienie ognia, odstrzelone głowy szybujące w powietrzu spotykały się w niej z diabolicznie wyglądającymi karłami, ludźmi zamienionymi w króliki, lewitującymi kosmitami. Znakiem rozpoznawalnym uczynił dziwność, cierpienie, chaos, mrok, napięcie, złość. Szukał osobliwości. Żeby je dobrze uchwycić i dotrzeć do sedna stanów ludzkiej świadomości, tworzył swój własny język – filmowy odpowiednik kwantowej teorii pola.
U Lyncha świat nie jest taki, jak nam się wydaje. Racjonalny porządek rozpada się na naszych oczach, ukazując rzeczy, których się nie spodziewamy albo nie chcemy tam widzieć. Tragiczny splot niewinności i perwersji, sadomasochistyczny seks, brutalną agresję, degenerację. Czujemy się, jakbyśmy trafili do czyjegoś snu. Do rangi symbolu urosła legendarna scena „Blue Velvet”. Kamera najpierw obserwuje idylliczny świat amerykańskiego przedmieścia z wypieszczonymi ogródkami, miło gawędzącymi sąsiadami, rozświetlonym promieniami słońca niebem, by schodząc coraz niżej, dostrzec na soczyście zielonym trawniku odcięte ludzkie ucho i atakujące je mrówki. Kino Lyncha to niepokój, poruszanie się po omacku, makabra, łamanie tabu i wyzwalające poczucie ucieczki. Na każdym kroku napotykamy mrok i tajemnicę.
Drażnienie w celu obnażenia hipokryzji mieszczańskiej mentalności nie było głównym celem urodzonego w prezbiteriańskiej rodzinie Lyncha, chociaż wielu tak sądziło. Tak jak Salvador Dali czy Francis Bacon wszechstronnie uzdolniony reżyser – spełniający się także jako scenarzysta, rysownik, malarz, montażysta, twórca reklam, fotograf, muzyk i projektant mebli – wierzył, że dzięki deformacji i zerwaniu z zerojedynkową logiką łatwiej się dokonuje głębszego opisu świata, wymykającego się zdroworozsądkowym intuicjom.