Szaleństwo tego stanu
Jacques Audiard, twórca „Emilii Pérez”: Bez Karli Sofíi Gascón ten film nie miałby sensu
JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Od jak dawna interesuje pana musical?
JACQUES AUDIARD: – To nigdy nie był mój ulubiony gatunek, chociaż niektórzy uznają go za jedną z najbardziej widowiskowych form sztuki filmowej. Nie śledziłem jego rozwoju. Złota epoka musicalu przypadająca na lata 30. oraz powojenne produkcje hollywoodzkie, rywalizujące z broadwayowskimi spektaklami, źle mi się kojarzyły. Pozostawały synonimem popularnej, „beztreściowej” rozrywki z urodziwymi aktorkami i brylującymi na parkiecie przystojniakami w sylwestrowych garniturach.
A „West Side Story”?
To klasyczny przykład przemilczenia i eskapizmu. Nowy Jork przełomu lat 50. i 60. bez choćby jednego Afroamerykanina na ekranie? Z pominięciem walki o prawa obywatelskie, ruchu Martina Luthera Kinga? Z białą aktorką Natalie Wood grającą Portorykankę? Ten film niewiarygodnie płytko prześlizguje się po problemach rasowych. Zdecydowanie bardziej przemawiały do mnie późniejsze dokonania Boba Fosse’a czy Jacques’a Demy’ego.
Bogatsze o kontekst polityczny.
„Kabaret” był dziwnym musicalem o rosnącym poczuciu zagrożenia w epoce Hitlera i narodzinach nazizmu. „Parasolki z Cherbourga” podejmowały temat wojny algierskiej. Za tamtymi fabułami stała solidna opowieść, egzystencjalna tragedia sprawiająca, że piosenki i taniec nie wydawały się jedynie sztucznym dodatkiem. Z tych samych powodów lubię „Złote lata 80.” Chantal Akerman, ale za „Evitą” już nie przepadam.
Historia szefa kartelu, który poddaje się operacji korekty płci, to temat gorący politycznie?
Zdecydowanie. Wątek meksykańskiego barona narkotykowego fingującego swoją śmierć, aby stać się kobietą, którą zawsze chciał być, nieprzypadkowo wpisuje „Emilię Pérez” w budzącą skrajne emocje dyskusję o tożsamości osób transpłciowych i queerowej emancypacji.