Kultura

Zmarł David Lynch: geniusz, filmowiec totalny. Jego powołaniem było łamanie granic

David Lynch miał 78 lat. David Lynch miał 78 lat. Shutterstock
Choć autor „Twin Peaks” nigdy nie osiągnął masowej popularności, jego kinem fascynowali się niemal wszyscy. Bliskie związki miał również z Polską.

Zmarł geniusz, który odcisnął piętno na sztuce filmowej jak żaden inny współczesny artysta. Jego powołaniem było łamanie granic, uwrażliwianie na tajemnicę, zajmowanie się poszerzaniem i wyostrzaniem stanów świadomości. Choć był osobny, hermetyczny i nigdy nie osiągnął masowej popularności, jego kinem fascynowali się niemal wszyscy.

Kto zabił Laurę Palmer

David Lynch dał nam nie tylko „Twin Peaks”, rzecz z trudnym do zdefiniowania nastrojem, podbijaną niezapomnianym motywem muzycznym skomponowanym przez Angelo Badalamentiego. Zdumiewające lustro prowincjonalnej Ameryki, w której pod przykrywką miłej codzienności kryją się niepojęte zbrodnie, giną młode dziewczęta molestowane przez swoich ojców, śledztwo prowadzone jest przez wiecznie zapadającego w sen agenta Coopera, a w tragedię zamieszani są jacyś kosmici.

O to, kto zabił Laurę Palmer, spierały się miliony telewidzów, przed ostatnim odcinkiem prasa (nie było wtedy jeszcze internetu) zachęcała do głosowania na najbardziej prawdopodobną wersję wydarzeń. Takiego napięcia, ekscytacji, wzmożenia w mediach nikomu wcześniej nie udało się zbudować.

Czytaj też: „Miasteczko Twin Peaks” wróciło z trzecim sezonem

Łamigłówki Davida Lyncha

Arcydziełem Lyncha jest też „Mulholland Drive”, niesamowicie mroczna wizja pozornie niedająca widzom wyraźnej odpowiedzi na żadne pytanie. Surrealistyczną formę tworzą w tym filmie fragmenty snów, obsesji, koszmarów bohaterek marzących o karierze w Hollywood, które zamieniają się rolami tak, że trudno się połapać, który wymiar rzeczywistości jest prawdziwy.

Ale ta niesamowita mieszanina scen, tworząca łamigłówkę z odniesieniami do historii kina, wciąga na tyle, że nie da się jej zapomnieć. O „Mulholland Drive” powstało wiele analitycznych opracowań drobiazgowo wskazujących, co Lynch zawdzięcza Hitchcockowi, Kafce, Freudowi, a co własnej intuicji i nieokiełznanej wyobraźni rozpalanej codzienną medytacją (praktykował ją regularnie od 1973 r., a swoje doświadczenia z tym związane opisał w książce „W pogoni za wielką rybą”). O tym, jak wielkie ten eksperyment robi wciąż wrażenie, świadczy też to, że w organizowanej co dziesięć lat prestiżowej ankiecie miesięcznika „Sight and Sound” na najlepsze filmy w dziejach bywa stale wymieniany w pierwszej piątce.

Człowiek słoń

Nie licząc debiutanckiej „Głowy do wycierania”, wyświetlanej w ograniczonej dystrybucji na seansach o północy, wizjonerski talent Lyncha objawił się po raz pierwszy w pełnej okazałości w „Człowieku słoniu”. Jest to też prawdopodobnie jego najbardziej osobiste dzieło, w którym w nietypowy dla siebie sposób, bo metodą skrajnie realistyczną (powtórzoną później w „Prostej historii”), opowiedział autentyczną historię Johna Merricka, mężczyzny o zniekształconej twarzy, uważanego przez nietolerancyjne otoczenie za potwora. Lynch podjął temat dwoistości ludzkiej natury: pięknej duszy zamkniętej w odrażającym ciele. Oraz degradującej roli presji społecznej, w wyniku której życie odmieńca zamienia się w piekło. Mel Brooks, producent „Człowieka słonia”, w reakcji na wiadomość o nieprzyznaniu ani jednego Oscara filmowi (otrzymał wówczas aż osiem nominacji) powiedział: „Za dziesięć lat »Zwykli ludzie« Redforda (zwycięzca oscarowej rywalizacji – red.) będą odpowiedzią na jakieś błahe pytanie. »Człowiek słoń« – filmem, który nadal będzie się oglądało”.

W surrealistycznym świecie Davida Lyncha nie wiadomo, co należy brać na poważnie, a co traktować ironicznie. Przerysowane, śmieszne w swojej karykaturalności postaci wypowiadają czasami teksty, od których włos jeży się z przerażenia na głowie. Obrazy seksualnej przemocy i szok wywołany sceną potwornego gwałtu na ofierze ubranej w suknię z niebieskiego aksamitu w „Blue Velvet” swego czasu wywołały burzę. Z drugiej strony rozpacz, łzy i cierpienie najzupełniej zwyczajnie zachowujących się osób rodzą podejrzenie, że to tylko odbicie czyjegoś snu lub spojrzenie w destrukcyjny wir irracjonalnych sił. Nie tylko „Zagubiona autostrada” czy nagrodzona Złotą Palmą w Cannes „Dzikość serca”, ale też „Inland Empire” składa się z samych tego typu scen, wobec których trudno mieć pewność, z jakiej rzeczywistości pochodzą i co tak naprawdę wyrażają. Choć podskórnie wyczuwa się, że jakiś nieuchwytny porządek za nimi jednak stoi.

Czytaj też: Polska wersja niezwykłej opery według Lyncha

Lyncha związki z Polską

Lynch był filmowcem totalnym. Często pełnił funkcję swojego producenta, autora zdjęć, był dźwiękowcem, scenarzystą, montażystą, projektantem i inżynierem dźwięku, animatorem i scenografem. Żywo interesował się malarstwem, które zresztą sam praktykował. Zaprzyjaźniony z nim dyrektor festiwalu Camerimage Marek Żydowicz organizował w Polsce kilka jego wystaw. Cieszyły się sporym zainteresowaniem. Z inspiracji Żydowicza powstał też wspomniany trzygodzinny esej „Inland Empire” z Karoliną Gruszką i Krzysztofem Majchrzakiem, grającymi w zimowej scenerii ciemnych, łódzkich kamienic, gdzie – jak się wydaje – oboje są wmieszani w jakieś morderstwo, a zaraz potem pojawia się fragment telewizyjnego sitcomu z trójką ludzi z głowami królików, którzy oskarżają się o zdradę.

Lynch bardzo lubił przyjeżdżać do Polski. Inspirowały go postindustrialne pejzaże, które odnajdował w zrujnowanych dzielnicach naszych miast. Nie wiem, czy wiedział, że nowa estetyka polskiego teatru tzw. pokolenia ojcobójców, stworzona m.in. przez Krzysztofa Warlikowskiego i Grzegorza Jarzynę, najwięcej zawdzięcza dziwnej, onirycznej poetyce właśnie jego filmów.

Dzieciństwo spędził w niewielkim mieście na zachodzie Montany. Studiował malarstwo m.in. w Europie, gdzie odkrył surrealizm i poetykę sennego koszmaru. Zachwycał go czarny humor. Za swoje największe niepowodzenie uznawał ekranizację „Diuny” z 1984 r. Gdy już nie mógł kręcić fabuł (producenci nie chcieli ryzykować utraty pieniędzy, gdy publiczność odrzuciła „Inland Empire”), zajął się codziennymi raportami o pogodzie. Nadawał je w lokalnym radiu. Podobno słuchalność miały całkiem niezłą. Zmarł w wieku 78 lat na rozedmę płuc, chorobę spowodowaną wieloletnim paleniem papierosów.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Między sobą żartują: „Jak poznać biegacza? Sam ci o tym powie”. To już cała subkultura

Strava zastąpiła mi Instagram – wyjaśnia Michał. – Wrzucam tam zdjęcia z biegania: jakiś widoczek, zdjęcie butów, zmęczona twarz, kawka po bieganiu, same istotne rzeczy.

Norbert Frątczak
12.01.2025
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną