Po śmierci pozostać sobą
Jan P. Matuszyński: Czuję, że „Minghun” przygotował mnie na śmierć ojca
JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Mimo podobnej tematyki – śmierci dziecka i żałoby po nim – „Minghun” to zasadniczo różny film od „Ostatniej rodziny” i „Żeby nie było śladów”. Przypomina baśń albo medytację.
JAN P. MATUSZYŃSKI: – Chciałem zrobić coś innego. Osobnego.
Nakręciłeś swój pierwszy film o współczesności, którego akcja mogłaby się toczyć w dowolnym mieście Europy Środkowo-Wschodniej.
Takie było pierwotne założenie scenarzysty Grzegorza Łoszewskiego. Pierwsza wersja tej historii, jeszcze na poziomie treatmentu, działa się w Strasburgu. Były też przymiarki chyba do Londynu, a potem tekst został zaadaptowany do polskich realiów, konfrontując kulturę Dalekiego Wschodu z wartościami rozbudzonego religijnie społeczeństwa katolickiego. Jurek, postać grana pięknie przez Marcina Dorocińskiego, jest Polakiem, ale też co najmniej agnostykiem, reprezentuje zlaicyzowany Zachód, przez co tworzy się wyraźny dysonans, który mnie jako twórcę bardzo pociąga. Konfrontuje się z kulturą Dalekiego Wschodu, a właściwie jakimś jej wyobrażeniem czy wariacją.
To twoja odpowiedź na polską dewocję?
Długo się głowiłem nad tym, jak opowiedzieć tę historię, żeby nie sprowadzać jej do pytania, czy Jurek ma pochować córkę w obrządku katolickim, czy w ramach ceremonii minghun. Nie są to przecież jedyne możliwości. Jest ich więcej.
Bohater nie dość, że jest agnostykiem, to jeszcze ożeniony jest z Chinką, powraca po kilkunastu latach z Wielkiej Brytanii, z córką też żyjącą w zawieszeniu pomiędzy dwoma światami.
To zawahanie noszę w sobie od bardzo dawna. Na początku lat 90. moja mama regularnie jeździła do Wielkiej Brytanii, najczęściej do Cambridge, na wielomiesięczne stypendia.