Jak doniósł portal lovekrakow.pl, podczas IX edycji kongresu Open Eyes Economy Summit doszło do nieoczekiwanego incydentu artystycznego. Jego bohaterką była Maria Anna Potocka (znana bardziej jako Masza Potocka), była dyrektorka MOCAK-u, odwołana niedawno z powodu zarzutów o mobbing. Najpierw wystąpiła na scenie w ogólnodostępnym hallu ICE Kraków w programie „Artysta zmienia świat”, gdzie opowiadała o swojej (nieznanej wcześniej) twórczości literackiej. Już samo zaproszenie tak kontrowersyjnej postaci i jej fetowanie musiało wzbudzić kontrowersje, ale to był dopiero początek. Gwoździem programu okazał się performance Roberta Kuśmirowskiego, w czasie którego Potocka zamieniła się w Żyda. Niestety, nie było to nawiązanie do filmu „Yentl” z Barbrą Streisand.
Czytaj też: Mobbing i staffing. Praca w Polsce niewoli, szef przerywa, krzyczy, nęka
Twórca i tworzywa
Robert Kuśmirowski, absolwent Wydziału Artystycznego UMCS, nominowany do Paszportów POLITYKI, znany jest z tworzenia iluzorycznych rekonstrukcji nawiązujących do przeszłości. Z pietyzmem odtwarza obiekty, takie jak wagon kolejowy, dworzec czy pracownia malarska, gdzie można ujrzeć zrekonstruowany pokój po drugiej stronie lustra. Sztuka-niespodzianka, wciągająca widzów w gry z rzeczywistością i przestrzenią. Jego twórczość to refleksja nad rolą przedmiotów w odtwarzaniu przeszłości i nad ich znaczeniem w dzisiejszej kulturze wizualnej. Przy pomocy rekwizytów przetwarza także ludzi, co uczynił właśnie z Maszą Potocką.
Jak wyjaśnił w facebookowej dyskusji sam artysta, przeprowadził spontaniczny performance oparty na interakcji „tu i teraz”. Wykorzystując proste rekwizyty, jak nożyczki, taśma czy nakrycia głowy, chciał stworzyć działanie nawiązujące do badań uczestniczki Kongresu Maszy Potockiej dotyczących utraty człowieczeństwa („Materia Maszy jest w moim rozpoznaniu materią holokaustyczną”).
Performance miał mieć charakter mocno symboliczny, ukazując dwoistość kata i ofiary w jednej osobie: „Ostatecznie uznałem, że zedrę z siebie co moje i przeniosę na jej ciało, zarówno fizycznie, jak i mentalnie. To miejsce, gdzie odbywały się spotkania, wydawane były posiłki i był czerwony dywan... było niczym targowisko, gdzie niegdyś publicznie dokonywano linczu ulicznego na społeczności żydowskiej, rozbierano ich, darło im włosy, kopano, opluwano i kierowano krzyki”.
Czytaj też: Mobbing w Centrum Praw Kobiet. Czy to koniec feminizmu w Polsce?
Granice prowokacji
Tyle komentarz warsztatowy, który odpowiada na główne pytanie („co do licha?”), ale rodzi kolejne. Zgadzam się, że sztuka ma prowokować i wstrząsać, ale czy musi to być wstrząsanie dla samego wstrząsania? Mam wiadomość dla artystów – już sam fakt mobbingu w instytucji kultury był wstrząsający.
Tak samo jak szopka, która miała miejsce później – wywiad z Potocką, w którym lekceważyła sobie wyrok sądu („Nie popadajmy w tony kafkowskie. Nie sąd, tylko jedna sędzia. Młoda i niedoświadczona, która uległa współczuciu wobec życiowo pokrzywdzonej kobiety. To wyrok na podstawie ustnych informacji jednej osoby”), i wsparcie od wpływowych osób. A może nie było to wstrząsające, bo się wszyscy przyzwyczaili.
Jest w tym wszystkim jeszcze kontekst Krakowa (Potocka) i Lublina (Kuśmirowski), miast naznaczonych Holokaustem, w których wciąż jest żywa pamięć, do obozów jeździ się na wycieczki, a pierwsza rzecz, jaką widzi turysta w Krakowie, to rząd stereotypowych Żydów z modeliny. Przebrana za Żyda (warto podkreślić, że mężczyznę, nie Żydówkę, może jest mniej memiczna) Potocka kojarzy się właśnie z takim pamiątkowym wypiekiem z modeliny, przejęciem cudzej pamięci i bólu w celu zupełnie błahym, a wręcz niesmacznym.
„Trochę ciężko mi przełknąć też te mądrości, jak znane mi osoby wcielają się w fikuśnych ekspertów i możnodecydentów, co może, a co nie powinno być działaniem performatywnym. Już w szkołach podstawowych usłyszymy, że w sztuce znajdziemy to, czego nie znajdziemy w książkach...” – napisał Kuśmirowski. Poniekąd ma rację – oto performance wyszedł ze swojej przestrzeni i zmienił się w internetowy mem, istniejący poza kontekstem jak dziwny obrazek.
Krzywienie się jednak na widownię, że się krzywi na ten występ, wydaje mi się dziwne. W sztuce chodzi nie tylko o to, co się robi, ale czego się nie robi, od czego powstrzymuje. Sztuka wyzbyta wszelkich ograniczeń nie ma sensu, bo jak można wszystko, to nic już nie trzeba.
Czytaj też: Tłumy, pustki, niespodzianki. Do jakich galerii i muzeów Polacy wybierają się najchętniej?
Gra w ofiarę
Można też odłożyć na bok wyjaśnienia i zastanowić się, o czym nam opowiada ten performance. Mnie przypomniał praktykę nazywaną „krzyżowaniem na pluszowym krzyżu”. W epoce, kiedy kolejne mniejszości i ofiary (#MeToo, głośne sprawy o mobbing) upominają się o głos, sprawcy ich cierpienia czują się prześladowani. W tym sensie zabawę w ogrywanie ofiary Kuśmirowski i Potocka doprowadzili do ściany (albo i nie, ale nie chcę podsuwać pomysłów). Ale jednocześnie odkryli banał, bo to nie pierwszy raz, gdy różni „prześladowani” porównywali swój los np. do wykluczania Afroamerykanów (Jacek Żakowski nazwał się „M…nem” w proteście przeciwko… zakazowi palenia); jako ofiary gnębieni podatkami widzą się polscy przedsiębiorcy i na zakusy lewicy na podnoszenie składek reagują porównaniami historycznymi (i histerycznymi).
Przede wszystkim artyści powinni zejść na ziemię. Postawa Kuśmirowskiego, który dostrzega w Potockiej wybitną, nawet jeśli upadłą jednostkę, która pada ofiarą internetowego pogromu, to też nic nowego. Widać to w głosach poparcia dla Romana Polańskiego, widać to w lekceważeniu, z jakim spotykają się osoby zgłaszające przemocowe zachowania. Łatwo obruszać się na internetowy tłum, a nie wspólny sprzeciw ludzi, którzy doświadczają podobnej przemocy w swoich miejscach pracy, bezsilni wobec kolejnego „dyrektora z zasługami”, „wybitnego reżysera” czy „uznanego redaktora”.