Norman Davies zabiera nas w fascynującą podróż po historii Morza Bałtyckiego, ukazując je jako przestrzeń pełną kontrastów: arenę konfliktów i jednocześnie miejsce dialogu kultur. Od hanzeatyckich portów po współczesne granice, Bałtyk nie przestaje inspirować i intrygować.
Bałtyk zobaczyłem po raz pierwszy w sierpniu 1958 roku w Kopenhadze, przez jego zachodnie wrota. Moja starsza siostra obchodziła wtedy dwudzieste pierwsze urodziny, a prezentem od ojca było pokrycie kosztów wyjazdu do dowolnej europejskiej stolicy. Nie wiedzieć dlaczego, wybrała Kopenhagę. Pojechałem z nią jako tragarz – ktoś w rodzaju szerpy. Doświadczenia z tej podróży odcisnęły piętno na moim młodym umyśle. Po pierwsze, morze podczas przeprawy z Harwich do Esbjerg było straszliwie wzburzone. Wszyscy oprócz mnie cierpieli na koszmarną chorobę morską, więc zostałem w jadalni sam z ogromnym wyborem skandynawskich przysmaków. Po drugie, wciąż nielegalną wtedy w Anglii pornografię w Danii bezwstydnie eksponowano. Po trzecie, skorzystaliśmy ze wspaniałego programu „Poznaj Duńczyków”, w ramach którego rodziny zapraszały zagranicznych gości do domu na posiłek. Było to zaledwie trzynaście lat po zakończeniu II wojny światowej. Gościliśmy u miejscowego lekarza, który był w 1945 roku świadkiem wyzwalania wyspy Bornholm przez Armię Czerwoną. Jak opowiadał z uśmiechem, na Bornholmie wylądował sowiecki pułk złożony w dużej mierze z cierpiących na wszawicę żołnierek. Młody lekarz ze zdumieniem przyglądał się, jak 15 tysięcy kobiet wmaszerowało na stadion piłkarski, zrzuciło w promieniach słońca ubrania i ustawiło się w kolejkach do pryszniców. Historycy mogliby to nazwać spotkaniem kultur.
Dzieje Danii nie są wprawdzie moją mocną stroną, ale ostatnio, zgłębiając historię XVIII wieku, dowiedziałem się czegoś ciekawego. Prowadziłem mianowicie badania na temat brytyjskiego króla Jerzego II (lata panowania: 1727–1760), który rządził Wielką Brytanią i Irlandią równolegle z niemieckim elektoratem Hanoweru. Wiedziałem wprawdzie, że Hanower graniczył z elektoratem Saksonii, którego elektor Fryderyk August II był zarazem królem Polski jako August III, ale dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że po drugiej stronie Hanoweru leży Księstwo Oldenburga, a jego władcy od trzystu lat rządzili zarazem Danią. W końcu dotarło do mnie, że królewskie ambicje żywiła duża grupa północnoniemieckich książąt. Z tych niemieckich dynastii rekrutowali się monarchowie nie tylko Wielkiej Brytanii, Rzeczypospolitej Obojga Narodów oraz Danii, ale także Szwecji, Prus i (na krótko) Rosji, a wzorem do naśladowania byli właśnie duńscy królowie z rodu Oldenburgów.
Obecnie z Danii do Szwecji przejeżdża się pięknym mostem nad Sundem. Powstał on dopiero czterdzieści lat po mojej pierwszej wizycie w Kopenhadze, ale kariera akademicka zaprowadziła mnie na drugą stronę cieśniny kilka razy, choćby dlatego, że wiele moich książek przetłumaczono na szwedzki.
Chciałbym tutaj jednak wspomnieć o jeszcze innym związku ze Szwecją, który dotyczy rodziny mojej żony. Jej rodzice byli polskimi uchodźcami ze Lwowa, ale krewni od strony matki mieli ciekawe, intrygująco brzmiące nazwisko Kubisztal. Po krótkich badaniach genealogicznych stwierdziłem, że ród Kubisztalów wywodzi się ze wsi nieopodal Dąbrowy Tarnowskiej. Co więcej, kiedy moja żona uczęszczała do szkoły w Dąbrowie w latach pięćdziesiątych XX wieku, dzieci z tamtych okolic nazywano nadal Szwedami. Później łatwo było już ustalić, że część występujących w tym okręgu nazwisk jest rzeczywiście pochodzenia skandynawskiego. W 1655 roku rozegrała się tam bitwa, podczas której poddało się wielu szwedzkich żołnierzy. Dawne pole bitewne upamiętnia dziś Sanktuarium Matki Bożej Zwycięskiej w położonym kilka kilometrów od Dąbrowy Odporyszowie. Szwedzcy przyjaciele powiedzieli nam, że Kubisztal brzmi jak zniekształcona forma słowa Jakobsdal – tak nazywał się niegdyś pałac królewski w Sztokholmie (obecnie Ulriksdal).
Historia Szwecji ma kluczowe znaczenie dla ewolucji regionu bałtyckiego, a mało znaną bitwę pod Odporyszowem stoczono w czasie, gdy kraj ten był u szczytu swojej potęgi. Rządzący tam od lat dwudziestych XVI wieku do lat sześćdziesiątych XVII wieku ród Wazów panował nad imperium, które okresowo kontrolowało większą część wybrzeża Bałtyku. Szwedzkie armie wzięły udział w niemieckiej wojnie trzydziestoletniej, najechały Rzeczpospolitą Obojga Narodów, co zapamiętano jako potop szwedzki, a także odegrały rolę we wzroście potęgi Rosji. Gdyby łączącej Rzeczpospolitą ze Szwecją i Finlandią unii z epoki Wazów nie rozerwały wojny domowe oraz konflikty religijne, Europa mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Dynastia Wazów dobiegła niemal końca za czasów uczonej królowej Krystyny, która panowała w latach 1632–1654 (faktyczną władzę przejęła w 1644 roku po osiągnięciu pełnoletności) i której dwuznaczność płciowa wzbudza w pewnych kręgach spore zainteresowanie. Krystyna tytułowała się królową Szwecji, wielką księżną Finlandii, księżną Estonii, Liwonii, Karelii, Pomorza, Kaszub, Wandalii, Bremy i Werden, Szczecina, Ingrii oraz Wismaru. Po abdykacji i przejściu na katolicyzm udała się do Rzymu, później zaś bez powodzenia starała się o tron polski podczas elekcji w 1668 roku.
Finlandia wchodziła przez stulecia w skład imperium szwedzkiego, ale w 1809 roku, na koniec ostatniej wojny rosyjsko-szwedzkiej, została przejęta przez Rosję i przekształcona w kontrolowane przez nią Wielkie Księstwo. Pozycja cara Rosji jako Wielkiego Księcia Finlandii była podobna do jego statusu króla Polski po 1815 roku.
Z przykrością stwierdzam, że w całym swoim życiu w Finlandii spędziłem tylko pół dnia i jestem pewien, że ominęło mnie wiele ciekawych rzeczy. W 1964 czy 1965 roku statek, na którym płynąłem jako pasażer, zawinął na krótko do portu w Helsinkach. Pogoda była okropna i brakowało czasu, żeby zarezerwować bilet do teatru czy na koncert, ale przypomniałem sobie radę mojej ciotki – protestanckiej pastorki i zapalonej podróżniczki – która opowiadała mi kiedyś, jak kąpała się nago w promieniach północnego fińskiego słońca. Udałem się więc do miejskiej sauny w Helsinkach, a instrukcji dotyczących korzystania z tego przybytku udzielił mi krzepki fiński marynarz, który zszedł właśnie z pokładu tak jak ja. Przeprowadził mnie przez zimne, gorące, mokre i suche pomieszczenia, po czym tak mnie wysmagał brzozowymi witkami, że zasnąłem jak dziecko.
Tak naprawdę więcej dowiedziałem się od fińskich przyjaciół w Londynie. Żona kolegi urodziła się w 1940 roku w Wyborgu (Viipuri), skąd wraz z rodzicami deportowało ją wkrótce stalinowskie NKWD. Miała już więcej nie zobaczyć swojej karelskiej ojczyzny. Jej historia bardzo przypominała losy rodziców mojej żony, którzy nie dożyli czasów, gdy mogliby ponownie odwiedzić ukochany Lwów.
Historia Finlandii jest zresztą bardzo pouczająca. Fińskie przebudzenie narodowe w XIX wieku jest podręcznikowym przykładem tego, jak naród zepchnięty w poddaństwo przez sąsiednie imperium zyskuje świadomość dzięki ludowym opowieściom zawartym w Kalevali, znajduje inspirację w muzyce Jeana Sibeliusa i ostatecznie wybija się na niepodległość w rezultacie śmiałych czynów generała Mannerheima.
Z punktu widzenia Polaków szczególnie istotnym epizodem jest wojna zimowa 1939–1940. Apologeci Rosji zawsze twierdzili, że na początku II wojny światowej Związek Radziecki pozostawał neutralny. Cóż, nie jest to prawdą. Wkrótce po dokonanej wspólnie z nazistowskimi Niemcami we wrześniu 1939 roku inwazji na Polskę Armia Czerwona zaatakowała Finlandię i ku zaskoczeniu wszystkich dostała baty.
Helsinki leżą mniej niż 200 kilometrów od granicy z Rosją, a dystans morski do Petersburga to niecałe dwa razy tyle. Nie powiedziałem jeszcze, że statek, z którego zszedłem w Helsinkach, płynął w rzeczywistości właśnie do Leningradu (jak w czasach sowieckich nazywano Petersburg). Był to stary parowiec SS Nevasa linii British India Steam Navigation Company, który w latach wojny służył do transportu żołnierzy, a później po niewielkiej modernizacji obsługiwał rejsy edukacyjne, zabierając uczniów i studentów w podróże dookoła świata. Pracowałem jako nauczyciel na jednym z takich rejsów. Oficerowie byli bez wyjątku białymi Brytyjczykami w jasnych tropikalnych mundurach, na resztę załogi składali się zaś wyłącznie ciemnoskórzy laskarzy z Kalkuty. Statek stanowił więc rdzewiejący morski mikrokosmos odchodzącego w przeszłość Imperium Brytyjskiego.
Nasza wizyta studyjna w Leningradzie za czasów Chruszczowa okazała się mieć różnorodne walory edukacyjne. Zaczęła się – dosłownie – z hukiem, gdy mający wyporność 20 tysięcy ton SS Nevasa nie wyhamował podczas wejścia do portu i uderzył w nabrzeże, rozbijając drewniane molo oraz rozganiając orkiestrę sowieckiej marynarki wojennej, której wykonanie Land of Hope and Glory zostało w ten brutalny sposób przerwane. Później przez kilka dni zwiedzaliśmy zabytki, kontemplując w zdumieniu Pałac Zimowy, Ermitaż, statuę miedzianego jeźdźca, muzeum ateizmu oraz pomniki upamiętniające blokadę miasta podczas II wojny światowej. Pobyt dobiegł końca i nagle wezwano nas do pilnego powrotu na statek, który odpłynął przed czasem. Później okazało się, że laskarzy wszczęli w sowieckim domu marynarza bójkę, podczas której zadźgali dwóch Rosjan, ale sami też stracili dwóch towarzyszy. Zarzewiem awantury były ponoć zniewagi kierowane przez Sowietów pod adresem Imperium Brytyjskiego. Nocą Hindusi urządzili zabitym pogrzeb na morzu.
Oczywiście Rosja i jej „okno na Zachód” odegrały kluczową rolę we współczesnych dziejach Bałtyku, jednak z Petersburga-Leningradu wyniosłem wrażenie, że jest ona nad tym morzem spóźnionym przybyszem czy wręcz imperialnym intruzem.
Petersburg założono w 1703 roku na szwedzkiej ziemi, a okolicznego terytorium nie zamieszkiwali rdzenni Rosjanie. Było to par excellence przedsięwzięcie imperialne, z czego akurat my, Brytyjczycy, nie mamy prawa robić zarzutu.
Już po upadku ZSRR odwiedziłem Rosję kilka razy – wygłaszałem tam wykłady, prowadziłem kwerendy w archiwach i podążałem szlakiem armii Andersa. Najbardziej pamiętnym wydarzeniem był lot z polską delegacją rządową do Smoleńska w kwietniu 2010 roku – razem z żoną wzięliśmy udział w obchodach 70. rocznicy zbrodni katyńskiej i mieliśmy okazję przyjrzeć się z bliska Władimirowi Putinowi. Być może największe wrażenie podczas tej wizyty wywarła na nas kompletna ruina i szokująca nędza wysuniętego najdalej na zachód miasta Rosji, które wydawało się leżeć w innym świecie niż Moskwa i Petersburg. Trzy dni po naszym powrocie doszło do tragedii. Ten sam nie najnowszy już tupolew, tym razem wioząc delegację prezydencką, rozbił się obok smoleńskiego lotniska podczas próby lądowania w gęstej mgle. Wszyscy na pokładzie zginęli.
Rosyjska granica z Estonią znajduje się jeszcze bliżej Petersburga niż ta z Finlandią. Niewielki kraj wchodzący w skład Unii Europejskiej sąsiaduje zatem z największym państwem świata, które jest od niego około czterystu razy większe. Nawet porównanie Dawida z Goliatem nie może oddać skali tej różnicy.
Teraz już wiem, że wypływając z Leningradu, SS Nevasa musiał mijać wybrzeże Estonii. Pasażerowie na pokładzie w ogóle jednak tego nie zauważyli. Estońska Socjalistyczna Republika Radziecka była niedostępna dla gości z Zachodu, a ja sam ledwie zdawałem sobie sprawę z jej istnienia.
Trzydzieści lat później sytuacja całkowicie się zmieniła. Kraje bałtyckie ogłosiły niepodległość w 1991 roku, jeszcze przed formalnym rozpadem Związku Radzieckiego, po czym szybko stały się wzorami demokracji i przedsiębiorczości. Dowiedziałem się wtedy, że fenomen Solidarności znalazł ogromny odzew wśród opinii publicznej w Estonii, a w rezultacie moje książki o dziejach Polski przetłumaczono na estoński najszybciej, jak to było możliwe.
Norman Davies, Plus ultra. Sięgaj dalej. Wyprawa na horyzonty historii.
Przekład: Bartłomiej Pietrzyk, Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2024, s. 61-76.
Materiał płatny Wydawnictwa Znak Horyzont
Link do książki na stronie wydawcy: https://rcl.ink/TYiK7