Imperium kontratakuje
Nowy „Gladiator”: atrakcji jest tu nawet za dużo. Sceny w Koloseum wyglądają jak gala MMA
O najnowszej superprodukcji Ridleya Scotta, która prawdopodobnie zostanie okrzyknięta największym wydarzeniem kończącego się sezonu, już krążą w mediach społecznościowych miażdżące opinie, że to nic niewarta fantazja, z której broń Boże nie warto czerpać wiedzy na temat przeszłości. To samo mówiono przed premierą pierwszego „Gladiatora” i po niej. Sam Russell Crowe – grający wtedy rzymskiego generała namaszczonego przez Marka Aureliusza na następcę, którego miejsce zajął Kommodus – uznał początkowo scenariusz „Gladiatora” za „całkowicie bzdurny”. Nie podobał mu się do tego stopnia, że aktor zagroził rezygnacją z roli, jeśli nie zostaną naniesione poprawki i wyeliminowane rażące nieścisłości. Gdy rozpoczynali zdjęcia, zaakceptował jedynie 21 stron tekstu.
Do dziś można bez trudu znaleźć szczegółowe wyliczenia tego, co tamten film przekłamuje. Często przywoływanym przykładem jest ojcobójstwo, którego w „Gladiatorze” dopuścił się Kommodus (brawurowa kreacja Joaquina Phoenixa). W rzeczywistości ten nieznający litości łajdak, lubujący się w oślepianiu i okaleczaniu ludzi, nie udusił bowiem własnoręcznie Marka Aureliusza. Wiarygodne źródła podają, że cesarz zmarł w 180 r. na szalejącą wówczas dżumę. Przed swoją śmiercią podzielił się z Kommodusem władzą i oficjalnie wskazał go na swojego następcę.
Również „Gladiator II” nierzadko rozmija się z faktami, niemniej jako gorące, trzymające w napięciu, błyskotliwe widowisko nie zawodzi. Ponad rekonstrukcję historyczną Scott zawsze przedkładał rozrywkę. Jego kino, podobnie jak styl Christophera Nolana, stanowi kwintesencję widowiskowości w hollywoodzkim stylu, najlepiej sprawdzającą się na dużym ekranie. Przede wszystkim ma działać na zmysły, wstrząsać, bawić, wzruszać, a przy okazji coś ciekawego mówić o współczesności.