To nie jest kino akcji, chociaż akcje spadają. Legimi, największa w Polsce platforma dystrybucji wirtualnych książek (e-booków i audiobooków), mocno na giełdzie zanurkowała. To pokłosie afery z wydawcami (m.in. Nasza Księgarnia, Wydawnictwo Literackie, Prószyński Media, Agora), którzy zaczęli wycofywać stamtąd swoje tytuły. Jak tłumaczą, Legimi rozlicza się z nimi w sposób nietransparentny, w dodatku wdraża dodatkowo płatny „Katalog klubowy” (dla użytkowników) i nawiązuje niejasne współprace z podmiotami komercyjnymi, rozdając np. vouchery. Co więcej, powiązany z Legimi depozyt biblioteczny oferuje za darmo książki dawno już niedostępne w papierze. Wszyscy prowadzą swoje śledztwa: wydawcy, zanim się wycofali, pobierali z Legimi swoje książki i sprawdzali, czy rozliczenie się zgadza. Autorki i autorzy przeczesują zasoby i dziwią się, że ich dawne książki tu są, choć po upływie lat mają do nich prawo na wyłączność i nikt ich o zgodę nie pytał. Czytelnicy odkrywają, że ich wirtualne półki pustoszeją. A UOKiK rozpatruje pierwsze skargi.
Legimi działa jak Netflix i podobne serwisy streamingowe, czyli za dostęp do wszystkich swoich treści pobiera subskrypcyjne opłaty. Prezes Legimi Mikołaj Małaczyński zapowiedział audyt, ale zaprzecza, że firma nie rozliczyła – jak twierdzi część wydawców – nawet 50 proc. transakcji.
Sprawa jest bardziej złożona. We wrześniu weszła w życie znowelizowana ustawa o prawie autorskim (implementacja unijnego prawa), która miała twórców dowartościować. Legimi od paru lat testuje wpisujący się w te zmiany model rozliczania proporcjonalnie do przychodów, a nie pojedynczych pobrań. Czy to optymalne rozwiązanie i czy uwzględnia jednakowo interes wszystkich stron – to wymaga dyskusji i solidnego uporządkowania.