Kultura

Po co mężczyźni idą na koncert Taylor Swift. Odpowiada 34-letni reporter

Fani przed Stadionem Narodowym w Warszawie, 1 sierpnia 2024 r. Fani przed Stadionem Narodowym w Warszawie, 1 sierpnia 2024 r. Volha Shukaila / Zuma Press / Forum
Największa gwiazda pop jest kimś więcej niż piosenkarką – to truizm, napisano o tym opasłe tomy. Jej fenomen nie dotyka jednak wyłącznie dziewczyn w cekinowych sukienkach, i to zjawisko warto zgłębić.

Do tematu można podejść na różne sposoby – i każdy ma swoje uzasadnienie. Taylor Swift jest uznaną artystką, bijącą rekordy sprzedaży biletów na koncerty, obsypaną nagrodami i uwielbianą pewnie już przez przeszło miliard fanów na planecie. Jest też krytykowana, wielu jej przeciwników nie widzi jej talentu ani oryginalności – czy to w warstwie dźwiękowej, czy w tekstach.

Można mówić o Taylor Swift jako zjawisku ekonomicznym, znajdującym odbicie w statystykach inflacyjnych, a nawet o elemencie amerykańskiej sceny politycznej – regularnie gości przecież w imaginarium zwolenników teorii spiskowych na prawicy. Do tego dochodzą didaskalia kompletnie niezwiązane z muzyką, jak maniakalne wręcz używanie przez nią prywatnego samolotu, przez co jej indywidualny ślad węglowy jest jednym z większych na ziemi. Jedni widzą w niej wydmuszkę marketingową, inni ikonę feminizmu i tytanicznej pracy – w końcu nagrała ponownie swoje albumy, żeby mieć do piosenek pełne prawa autorskie. Taylor Swift to nasz świat w pigułce.

Dyskusje o talencie i gustach zostawmy na innej półce, bo z definicji są nie do rozstrzygnięcia, zwłaszcza w przypadku osoby tak polaryzującej jak współczesna królowa muzyki pop. Choćby jednak nie wiadomo jak ją krytykować, nie da się zaprzeczyć, że coś jest w niej szczególnego. Niejedną już widzieliśmy amerykańską blondynkę śpiewającą – przynajmniej na pozór – o miłościach, rozstaniach i łzach wylewanych za chłopakami. Dlaczego więc Taylor, ta 35-letnia uśmiechnięta dziewczyna, która zaczynała podbijać świat z gitarą w ręku, nie uzyskawszy jeszcze pełnoletniości, osiągnęła tak wielki sukces?

Czytaj też: Taylor Swift nikomu przedstawiać nie trzeba. Ale kim są tłumy swifties na widowni?

Taylor Swift. Chodzi o relację i relacje

Dla każdego fana, obserwatora czy badacza tego zjawiska odpowiedź będzie inna. Ale z punktu widzenia autora tego tekstu, niemal jej rówieśnika, doskonale pamiętającego szczyt popularności „Love Story”, pierwszego globalnego hitu Taylor, chodzi po prostu o relację – w każdym tego słowa znaczeniu. Relację, którą stworzyła z fanami. Relacje (w liczbie mnogiej), przez które przeszła i które, w nieco nawet perwersyjny sposób, omawia na kolejnych albumach praktycznie w czasie rzeczywistym. I relacje, w które wchodziliśmy my, słuchający jej piosenek, dokładnie w tym samym okresie. Bo Taylor Swift, proszę państwa, to po prostu esencja bycia milenialsem.

Fani identyfikują się z tymi utworami, bo Amerykanka śpiewa o sytuacjach, w których albo wielu z nas się kiedyś znalazło, albo – nie oszukujmy się – marzyło i wciąż marzy, żeby się znaleźć. W polskim kontekście jest to oczywiście socjologiczna kalka, nasze społeczeństwo nie wygląda jak anglosaskie, z amerykańskim na czele. Jednak tak wygląda dziś globalna popkultura, takie dominują wzorce. Można się na to zżymać, ale opowieść o niełatwym związku między ludźmi, z nienazwanym konfliktem klasowym w tle, z kompleksami, uprzedzeniami i grą stereotypów, to dzisiaj motyw przewodni wszystkiego, co dzieje się w kulturze masowej.

Jeśli ktoś nie wierzy, niech zajrzy nie za ocean, tylko do najbliższego empiku, i sprawdzi, jakie książki w Polsce sprzedają się teraz najlepiej. Bestsellerowa seria o rodzinie Monet czy w ogóle lwia część coraz popularniejszej literatury young adult – to tylko najdobitniejsze przykłady. To sny, które wciąż śnią miliony ludzi na świecie. Czasem osadzone w lokalnych realiach, choć nie zawsze – w końcu „Rodzina Monet” dzieje się w Pensylwanii, a nie na Górnym Śląsku. Skoro więc kochamy te historie w formie książkowej, łatwiej zrozumieć, skąd się bierze to uwielbienie dla nich, gdy są nam wyśpiewywane.

Czytaj też: Kto się boi Taylor Swift? Jej nowa płyta wstrząsnęła memosferą

Taylor Swift po napisach końcowych

No dobrze, będą kontynuować krytycy, ale my to już wszyscy widzieliśmy i słyszeliśmy tysiące razy. Dziewczyna się zakochuje, z początku nie ma u niego większych szans, on okazuje się niewartym zaangażowania gnojkiem, rozstają się w dramatycznych okolicznościach. Skąd więc ten zachwyt?

Otóż m.in. stąd, że ten doskonale znany film w przypadku Taylor jest po prostu dłuższy. Ma to odzwierciedlenie w ogromnej liczbie albumów, koncertach długości podchodzącej pod trzy–cztery godziny, ale przede wszystkim w warstwie lirycznej. Śpiewa bowiem Taylor Swift bardzo często także o tym, co w związku, zwłaszcza nieudanym, następuje już „po napisach końcowych”. Tam, gdzie inni artyści nader często stawiają kropkę. A przecież życie się tu nie kończy, trzeba się pozbierać i iść dalej.

To wszystko brzmi może nadmiernie dramatycznie, zwłaszcza gdy wychodzi spod palców 34-letniego reportera, który jeździł za faszystami i mafiosami po całej Europie. Ale dla jego 18-letniej wersji (którą, chciałbym w to wierzyć, jeszcze w sobie trochę noszę) takie emocje były całym światem. Nic dziwnego, że powrót do nich bywa automatyczny, mimowolny wręcz.

Wbrew pozorom to nie są tylko ckliwe piosenki o miłości. Swift ma rzadki dar umieszczania ich w szerszej panoramie społecznej. Jeśli się wsłuchać w jej teksty, usłyszeć w nich można historie o wykluczeniu, poszukiwaniu przynależności w grupie, do której bohaterce daleko także z powodu pochodzenia. Może nie jest to opowieść polityczna w wydaniu bezpośrednim czy ideologicznym, ale Taylor słuch społeczny niewątpliwie ma. Wywodząc się z USA, kraju miliona mikrotożsamości i często brutalnych sposobów pokazywania komuś, że jego miejsce jest gdzie indziej, brzmi po prostu wiarygodnie. Nie musi śpiewać ani o komunizmie, ani o własności prywatnej, jej piosenki raczej nie trafią na ceremonie otwarcia igrzysk olimpijskich. Nie ma to jednak większego znaczenia. Taylor pyta sama siebie, widać, że nie ma jeszcze wszystkich odpowiedzi. A dla jej rówieśników, gdy świat na ich oczach zmieniał się już tyle razy i w tak zawrotnym tempie, to wręcz punkt wyjścia.

Czytaj też: Dziś cały świat musi się z nią liczyć. To historia z czarnymi charakterami

Taylor Swift jak Harry Potter

Taylor jest też, z socjokulturowego punktu widzenia, muzyczną wersją Harry’ego Pottera. Na międzynarodowej scenie działa już ponad 15 lat i dojrzewa, zmienia się razem z fanami. Przechodzi przez podobne etapy w życiu, a z powodu wspomnianego już ekshibicjonistycznego podejścia do własnego życia osobistego daje publice materiał do tego, żeby się z nią utożsamiać. W dodatku, o czym też zapomnieć nie można, wywodzi się z kultury country, serca Ameryki. Naleciałości tego stylu wciąż wybrzmiewają echem w jej utworach, a poza tym country to po prostu historia Stanów Zjednoczonych w kilku akordach. Taylor Swift jest więc po prostu „opowiadaczką Ameryki” – lubimy słuchać tych historii, nie udawajmy, że tak nie jest.

Z tych powodów – i prawdopodobnie masy innych – 65 tys. ludzi wybrało się lub wybiera na Stadion Narodowy. I wśród nich, z nieukrywaną radością, będą ja. Taylor Swift jest cztery miesiące starsza ode mnie. Najpierw była prostą dziewczyną z gitarą i dość banalnym hitem. Potem – natrętną muchą, do której trzeba się przyzwyczaić, żeby w ogóle chodzić na studenckie imprezy na moim brytyjskim uniwerku. Miewałem etapy głębokiej awersji, jak chyba każdy obserwator rzeczywistości. W końcu była wszędzie, nie można było od niej odpocząć. Aż wreszcie zrozumiałem, że jest po prostu ścieżką dźwiękową moich czasów – z naciskiem na „moje”, żyjemy wszak w świecie zatomizowanym, mocno niejednolitym, nie narzuciłbym takiej interpretacji i odczuć nikomu z czytelników. Wierzę jednak, że wielu z nich ma podobne. Może też się znajdą na Stadionie Narodowym – by usłyszeć wszystkie dźwięki naszego pokolenia.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyznania nawróconego katechety. „Dwie osoby na religii? Kościół reaguje histerycznie, to ślepa uliczka”

Problem religii w szkole był przez biskupów ignorowany, a teraz podnoszą krzyk – mówi Cezary Gawryś, filozof, teolog i były nauczyciel religii.

Jakub Halcewicz
09.09.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną