Kultura

Miło ją poznać! Pięć notatek na gorąco z występu Taylor Swift w Warszawie

Taylor Swift Taylor Swift Ian West / PA Images / Forum
Było to w skali Narodowego może coś lepszego niż bardzo źle brzmiący występ Madonny, gorsze niż Podsiadło, bliskie pewnie próbom Coldplaya. Niezależnie od tego „The Eras Tour” jest przedsięwzięciem, które warto zobaczyć na własne oczy.

1. Taylor Swift jest tryhardką. Czyli osobą, która się bardzo stara. Podczas trwającego 3 godziny 20 minut występu – pierwszego z trzech zaplanowanych koncertów w ramach „The Eras Tour” na PGE Narodowym – unosiła się nad sceną atmosfera perfekcjonizmu. Wszystko, co się tu dzieje, nawet dwa czy trzy momenty wzruszająco spontaniczne – jak ten, kiedy gwiazda wyjmuje z uszu słuchawki, żeby usłyszeć, jak wielkie są owacje publiczności – wydaje się starannie zaplanowane, ma swoje miejsce w spektaklu.

Co więcej, ta kobieta pracująca – to hasło mogłoby się Swift podobać, w końcu od koncepcji po choreografię sceniczną i wykonanie robi tu wszystko – poznała przed koncertem więcej słów po polsku niż zespoły i wykonawcy wracający tu przez lata. Choć oczywiście złośliwie można je zamknąć w tryptyku: Cześć, Miło was poznać oraz Kocham was. Publiczność mogła być pewna, że artystka wie, gdzie i dla kogo gra. Choć odwołań do powstańczej rocznicy nie było. Trudno by je było zresztą zmieścić w tej starannie obmyślonej formule widowiska.

Czytaj też: Taylor Swift na godzinę „W”

2. Wieloczęściowe widowisko „The Eras Tour” spełnia wszystkie wymagania spotkania dzisiejszej publiczności z gwiazdą. Odświeża się efektownie w każdej kolejnej części co 20–30 minut, co chwila obiecując wręcz coś, co będzie kulminacją wieczoru, więc filmować – a to robi duża część współczesnej widowni – trzeba niemal non stop.

Reklama