Kultura

Smutek tropików

Skończyły się czasy lekkich piosenek. Rządzi smutek tropików. Tylko Muniek poszedł pod prąd

Zespół Muzyka Końca Lata Zespół Muzyka Końca Lata materiały prasowe
Czy w dobie katastrofy klimatycznej wypada śpiewać lekkie piosenki? Zespoły Muzyka Końca Lata i Jantar przekonują, że owszem: letni repertuar może się składać z protest songów i nie musi stronić od cienia.
Zespół Jantar. Na dole Kuba Ziołek, pozostali (od lewej): Grzegorz Tarwid, Tomasz Popowski, Krzysztof KaliskiRita Wera Zespół Jantar. Na dole Kuba Ziołek, pozostali (od lewej): Grzegorz Tarwid, Tomasz Popowski, Krzysztof Kaliski

Najgłośniejsze dziś refleksje o lecie w muzyce popularnej dotyczą tego, że za szybko się kończy. Stadionowy rekordzista rapu Taco Hemingway w duecie z Dawidem Podsiadłą narzekają, że w dzieciństwie „lato trwało całe lata, teraz koło trzech tygodni” – i trudno doszukiwać się tu czegoś więcej poza nostalgią wczesnych 30-latków. Podobnie w najnowszym przeboju Sanah „Było, minęło”, w którym „śnieg spadł w lipcu, nie w grudniu”, pokrywając prostą metaforą historię nieudanej miłości. W obu przypadkach bez większego związku ze zmianami klimatu.

Tymczasem skutki tychże zaczynamy dostrzegać. Nawet ci, którzy nie pielgrzymują do Mekki w pełnym słońcu (w tym roku ponad tysiąc ofiar) i nie planują wakacji na dewastowanych przez huragan Karaibach. Czy tego chcemy czy nie, lato przestaje być jedynie czasem beztroski i zabawy. Na poważnie śpiewa o nim zespół Muzyka Końca Lata na wydanej w czerwcu płycie „Perła Wszechświata”. Ten niegdyś „najbardziej romantyczny zespół w powiecie mińskim” (takim hasłem wciąż posługuje się w mediach społecznościowych) na swoim szóstym albumie zerwał z dotychczasową formułą gitarowych piosenek o związkach i małej codzienności. Zamiast tego proponuje ekologiczne pieśni protestu w rytmach reggae.

– Nadal jest w nas pewien romantyzm, tylko innego typu, niczym u Mickiewicza czy Słowackiego – wezwanie, by przejrzeć na oczy, przestać egzystować egoistycznie. Romantyzm jako forma buntu – mówi lider zespołu Bartosz Chmielewski (rocznik 1982). Jak przyznaje, do 30. roku życia jego aktywność społeczna sprowadzała się głównie do głosowania w wyborach. – Dopiero rządy PiS zaktywizowały mnie jako obywatela. Zacząłem jeździć na blokady polowań, uczestniczyłem w protestach ekologicznych, na które z reguły przychodziła garstka osób. Zaczął rosnąć we mnie gniew, który postanowiłem wyrazić poprzez piosenki – wyjaśnia.

Wołanie o zsuwanie

Ten gniew znajduje na płycie swoich adresatów – tych wymienionych wprost („Myśliwi kochają przyrodę, jak stary gwałciciel dziewczyny młode (…)/ To kleszcze w ludzkiej skórze, krosty na Matce Ziemi, błędy w naturze”) i bardziej ogólnych („Czas oczyścić ziemski tron z ludzi, co niszczą swój dom”). Przeradza się też w rodzaj profetycznej groźby, w której ludzkość jest „martwa jak ptak dodo, pszczoły i chmary szarańczy”, a jej niedobitki zajmują się czekaniem na deszcz w świecie, w którym dawno zapomniano o płynącej w kranach wodzie. Nie wspominając o myciu samochodów, czego już dziś w czasie upałów zakazuje się chociażby w Indiach. „Nikt nie chciał słuchać ekologów, dziś są ostatnią z naszych szans” – śpiewa Chmielewski, który uważa, że żadna z liczących się partii politycznych w Polsce nie traktuje wystarczająco poważnie zagrożeń związanych z katastrofą klimatyczną.

– Walczy we mnie nadzieja z beznadzieją. Blisko mi do podejścia Edwina Bendyka, które przedstawia w książce „W Polsce, czyli wszędzie”. Pisze tam, że cywilizacja człowieka wisi nad przepaścią, ale od nas zależy, czy gwałtownie w nią runiemy, czy będziemy się zsuwać po klifie – mówi Chmielewski. – Ta płyta jest wołaniem o to, by wybrać zsuwanie, przemyśleć sprawy w tej drodze w dół i przeżyć. Żeby nadchodzący kryzys nie doprowadził do wojny wszystkich ze wszystkimi.

Wyjściem z tej sytuacji, jakie proponuje na „Perle Wszechświata”, mogłaby być odbudowa wspólnoty, zaczynająca się od samego dołu, czyli od korzeni – troska o siebie samego, najbliższych i swoje otoczenie. Czy też podejmowanie walki na polach, w których istnieje szansa na realną zmianę, nawet jeśli ta wydaje się z pozoru błaha. Jak zaadoptowanie i podlewanie marniejącego osiedlowego drzewka czy potyczki z władzami dzielnicy o zaprzestanie koszenia w czasie suszy, które regularnie toczy Chmielewski. A jeśli i to zawiedzie, możemy przynajmniej spróbować być „tu i teraz, wolni jak zdzikły sad”, starając się przejść przez życie w zgodzie z własnym sumieniem.

Reggae zdaje się naturalnym nośnikiem takiego przekazu. Jak pisał przed laty w swoim „Regementarzu” Sławomir Gołaszewski, jeden z głównych propagatorów jamajskiej muzyki w Polsce, „w czasach, gdy samotność jest wszechogarniająca, a tęsknota za jakąkolwiek wspólnotą ogarnia serca wszystkich (…), muzyka reggae ma w sobie tyle siły, ponieważ jest właśnie muzyką wspólnoty. Babilon to nic innego, jak tylko izolacja od innych oraz od tego, co prawdziwe i naprawdę ludzkie”.

Reggae to dobra muzyka, żeby zawrzeć w niej przesłanie. To głos uciśnionych, wołanie o wolność. Dziś polskie reggae bywa synonimem złej muzyki, być może przez powielanie klisz, ciągłe śpiewanie o blantach i Babilonie. Ale w latach 80. było wspaniałe. Płyty Izraela do dziś są dla mnie jak msza, lubię ich prosty przekaz, brak symetryzowania w kwestii wolności i wartości – tłumaczy Chmielewski. Najważniejszym polskim muzykiem pozostaje dla niego przedwcześnie zmarły Robert Brylewski, współtwórca m.in. Brygady Kryzys, Armii, duetu Max i Kelner czy właśnie Izraela. Słychać to na płycie Muzyki Końca Lata w tej dziecięcej niemal naiwności walki o sprawy, które wielu uważałoby za z góry przegrane. A przecież „dzieci zawsze mają rację, i tak już jest/ stwarzają sytuacje, prawdziwy sens” – jak już w latach 90. śpiewali Max i Kelner.

Komu nie pasi ekoład

Dzieci udzielają się i na „Perle Wszechświata”, której tytułowy utwór to pieśń pochwalna na cześć Matki Ziemi. „Wierzę, że przyjdzie czas, kiedy przejrzy twój lud/ I zrozumie, że ma tylko ciebie/ Że ta Ziemia to skarb, życie na niej to cud/ Że nie mamy cię tylko dla siebie” – śpiewa Chmielewski, któremu na nagraniu towarzyszy dziecięcy chór.

To piosenka, która automatycznie przywołuje skojarzenia z innym ekologiczno-dziecięcym przebojem lat 90. – „Naszym przebudzeniem” grupy Buzu Squat (pamiętanym najlepiej dzięki refrenowi: „Nie wiesz, nie wiesz, nie rozumiesz nic”). „Widzieć parę bobrów przytulonych nad potokiem/ Nie zabijać ich więcej, cieszyć się widokiem/ Nie wyjadać ich wnętrzności, nie wchodzić w ich skórę/ Stępić w sobie instynkt łowcy, wtopić w naturę” – śpiewała warszawska grupa, której pierwszy i jedyny album obchodzi w tym roku 30-lecie.

Od tego czasu nie pojawił się przebój, który równie skutecznie przemyciłby ekologiczne przesłanie do muzycznego mainstreamu. Choć próby podejmowano: popularny rapowy duet PRO8L3M swój utwór „VI katastrofa” oparł na raporcie WWF i BCG „2050 Polska dla pokoleń”. Jak wynika z tekstu, płynące z niego wnioski były niepokojące: „Wczoraj piękna ona, las i woda, mogliśmy ją pić z jeziora/ Dziś nie ma jej, lecz wszystko było w tamto lato lepsze/ W wodzie nie chcę nawet umyć rąk, inny ma smak powietrze”.

Dla odmiany Muniek Staszczyk zdecydował się ostatnio zostać głosem tych wszystkich, którzy są przekonani, że globalne ocieplenie przejdzie bokiem. „Teraz karmią nas kłamstwami, europejski ekoład/ Zielony marksizm mi nie pasi/ I ten nowoczesny świat” – śpiewa lider T.Love w najnowszej piosence w duecie z częstochowskim kolegą Maciem, budząc wśród fanów pewną konsternację.

Ten deficyt zaangażowanych przebojów odczuli w lipcu widzowie transmitowanego w Polsacie proekologicznego Earth Festivalu w Uniejowie, w którym grozę nadchodzącej pogodowej katastrofy reprezentowała… Maryla Rodowicz w góralskim klasyku „Idzie dysc”, a nadzieję na lepsze jutro niosła Alicja Majewska i jej wiecznie bielący się żagiel. Co chciał przekazać wykonujący „Chałupy welcome to” Kamil Bednarek, do końca nie wiadomo.

Balsam na lęki

Na przeciwnym muzycznym biegunie w kwestii podejścia do lata i jego cieni jest laureat Paszportu POLITYKI Kuba Ziołek (rocznik 1985). Kojarzony dotąd głównie ze sceną awangardową, na albumie „Turnus” kierowanej przez niego grupy Jantar zapuszcza się w rejony muzyki popularnej, wyciągając na wierzch mrok tkwiący pod pozorną beztroską brazylijskiego popu. W tym celu sięga po twórczość artystów z nurtu tropicália – ruchu artystycznego, którego muzyczni liderzy, tacy jak Caetano Veloso czy Gilberto Gil, na przełomie lat 60. i 70. zaczęli łączyć tradycje brazylijskiej samby i bossa novy z wpływami anglosaskiego rocka, z grupą The Beatles na czele.

Swoje kariery tropicaliści zaczynali w kraju, w którym w 1964 r. władzę przejęła siłą prawicowa dyktatura. Dodajmy do tego sceniczne prowokacje i otwarte zaangażowanie po stronie lewicy, a nie powinno dziwić, że szybko uznano ich za wrogów systemu. Aresztowani pod zarzutem współpracy z komunistami, zostali zmuszeni do emigracji, która paradoksalnie przyczyniła się do ich międzynarodowego rozgłosu. W Londynie, centrum światowej popkultury, nawiązali współpracę m.in. z grupami Yes, Pink Floyd czy Rodem Stewartem. Do Brazylii wrócili na początku lat 70. już jako ikony popkultury. Także po latach nie stracili politycznej werwy, Gil został nawet ministrem kultury w poprzednim rządzie lewicowego prezydenta Luli.

W Polsce największą zasługę w propagowaniu twórczości ojców tropicálii ma środowisko związane ze stołeczną wytwórnią Lado ABC, zespołami takimi jak Mitch&Mitch. Także w ten sposób na brazylijską falę załapał się Ziołek. – Moim sąsiadem jest Macio Moretti, który parę lat temu zaprosił mnie do udziału w Warszawskiej Orkiestrze Rozrywkowej na koncercie muzyki brazylijskiej z lat 60. i 70. Śpiewałem tam piosenki Caetana Velosa i Arthura Verocaia, nie znając portugalskiego. Dopiero później zacząłem się uczyć języka, poznawać dyskografię. I przepadłem na kilka lat, nie słuchałem w zasadzie innej muzyki – mówi.

Piosenki na „Turnusie” powstały jako wariacje na temat brazylijskich klasyków, które podczas ogrywania przez zespół obrastały nowymi warstwami akordów i melodii. Takie zaglądanie do najgłębszej warstwy utworów ujawniło, jak skomplikowana jest brazylijska muzyka popularna tamtego okresu. A także pełna skrajności, jednocześnie kojąca i mroczna.

Ten mrok kryje się też w tekstach Jantaru, które pod warstwą letnich motywów (widoczną już w tytułach: „Bulwary”, „Między falami” czy „Nasze plaże”) chowają – tak jak u ojców gatunku – odniesienia do całkiem współczesnych problemów. Wyrażonych jednak nie wprost, Ziołek skupia się raczej na budowaniu nastroju, łącząc „słońce prażące na bulwarach” z „miastem trzęsącym się w posadach” czy przemycając rady, jak „graj sam ze sobą i trenuj co dnia/ ćwicz bez wytchnienia i nie patrz, jak wali się świat”. Jedynie z rzadka decyduje się na konkret, jak w utworze „Noc na ulicach”, gdzie słychać echo miejskich protestów: „Głos na ulicach, rozpalony hasłami/ Beton szkło i piach, zjawy i psy/ Wrócę nad ranem, a ty?”.

Są tu utwory pisane pod wpływem wojny w Ukrainie, katastrofy klimatycznej czy nieudanych prodemokratycznych protestów. Jednocześnie teksty są na tyle abstrakcyjne, że nie można ich łatwo powiązać z konkretnymi wydarzeniami – deklaruje Ziołek.

– Jestem raczej pesymistą, jeśli chodzi o wpływ artystów na społeczeństwo. Jeśli są dziś twórcy, którzy są w stanie poruszyć miliony, to raczej na zasadzie balsamu na lęki, a nie siły, która byłaby w stanie skłonić kogoś do działania przeciw systemowi – dodaje. Jego nowa muzyczna obsesja, którą chciałby przekuć w album, to współczesne kobiece R&B, czyli gatunek królujący na wakacyjnych parkietach. Taka płyta w wydaniu Ziołka mogłaby skutecznie ochłodzić kolejne lato.

Polityka 32.2024 (3475) z dnia 30.07.2024; Kultura; s. 81
Oryginalny tytuł tekstu: "Smutek tropików"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Społeczeństwo

Wyznania nawróconego katechety. „Dwie osoby na religii? Kościół reaguje histerycznie, to ślepa uliczka”

Rozmowa z filozofem, teologiem i byłym nauczycielem religii Cezarym Gawrysiem o tym, że jakość szkolnej katechezy właściwie nigdy nie obchodziła biskupów.

Jakub Halcewicz
03.09.2024
Reklama