Ależ to była dziwna wiosna w Warszawie: upalna Wielkanoc, potem długo zimno. Drzewka owocowe zakwitły trzy tygodnie przed swoim zwykłym czasem, bez – o miesiąc za wcześnie w stosunku do normy z ostatnich lat (i tak już przyspieszonej względem przełomu wieków). Zaprzyjaźniony ornitolog prof. Przemysław Chylarecki, który bada m.in. wpływ zmian klimatu na migracje ptaków, opowiadał o dziwnym wrażeniu podczas pierwszych tegorocznych wycieczek: ponieważ roślinność wyprzedziła swój czas, a ptaki migrujące nie przyspieszyły powrotu z zamorskich zimowisk, wygląd świata nie pasował do jego brzmienia. Badacz przyrody umie to precyzyjnie opisać, wie, których głosów brakuje, co konkretnie składa się na dysonans percepcyjny, który na jakimś poziomie musimy przecież odczuwać wszyscy. Dużo mówi się o ekonomicznych czy społecznych skutkach rozregulowania klimatu, mniej o jego skutkach psychologicznych, choć te są ewidentne. Nie mam na myśli wyłącznie lęku przed przyszłością (na marginesie – ostatnio kilkakrotnie usłyszałam, że lęk ten wywołują ekolodzy), tylko niepokój spowodowany głęboką przemianą otaczającej nas materialności.
Ludzkie zmysły, choć bardzo osłabione przez stałe zanurzenie w rozpraszającej technologii, nadal jeszcze łączą nas z naszą zwierzęcą, cielesną naturą. Środowiska, w których wyewoluowały nasze ciała, nigdy nie były doskonale harmonijne – to akurat mit – jednak holocen (epoka geologiczna, której początek datuje się na koniec ostatniego zlodowacenia plejstoceńskiego niespełna 12 tys. lat temu) cechował się względną łagodnością i stabilnością. Niewypowiedziane założenie o pewnej przewidywalności procesów naturalnych przenikło do wszystkich chyba ludzkich kultur, dowodem na to odwołujące się do pogody przysłowia. Cykliczność natury to także bardzo popularny motyw literacki, może zwłaszcza poetycki: „Słowiki, wróble?