Przez dwa wakacyjne miesiące na ekranach multipleksów będzie straszył internetowy terrorysta grany przez przystojniaka Timothy’ego Olyphanta w „Szklanej pułapce 4.0”. Elegancki, dobrze wykształcony, bez charakterystycznych blizn i fanatyzmu w oczach dowodzi gangiem hakerów, który próbuje zetrzeć w pył amerykańską gospodarkę. Podchwytując wariacki plan umieszczony w Internecie, włamuje się do centralnego komputera Stanów Zjednoczonych i za pomocą myszki realizuje upiorny scenariusz zagłady. Najpierw doprowadza do wybuchu paniki na ulicach, blokując system sygnalizacji świetlnej, potem rozsiewa informacje o ataku wąglikiem, co wywołuje krach na giełdzie. Następnie wyłącza prąd i pozbawia światła mieszkańców największych aglomeracji.
W porównaniu z poprzednimi częściami „Szklanych pułapek” skala działania czarnego charakteru jest więc zdecydowanie ambitniejsza. Nie zależy mu tylko na rabowaniu marnych kilkuset milionów dolarów albo rządowych rezerw złota, co, jak pamiętamy, stanowiło główny cel enerdowskich terrorystów dowodzonych przez klan Gruberów. Marzy o gigantycznym zamieszaniu, o totalnym zniszczeniu jedynego mocarstwa stojącego na straży całej planety. Nieprzypadkowo antybohater wskrzeszonej po 12 latach serii nosi biblijne imię Gabriel. Tak jak archanioł, który zwiastował Najświętszej Marii Pannie i podyktował Koran prorokowi Mahometowi, ma on do zakomunikowania światu swoją nowinę.
Gabriel pracował w przeszłości jako ekspert do spraw bezpieczeństwa w Białym Domu, lecz nie mógł tam rozwinąć skrzydeł. Mimo sporządzanych raportów na temat gróźb ataku w sieci, został zwolniony. Mszcząc się za złamaną karierę, postanowił udowodnić, że jego przestrogi były jak najbardziej realne, i że w każdej chwili Ameryce nadal grozi kataklizm ze strony terrorystów hakerów. Swój diaboliczny zamysł zaczyna wprowadzać w życie w tym samym dniu, w którym 10 lat temu w pamiętnym superwidowisku Rolada Emmericha „Independence Day” zaatakowali Amerykę kosmici. Czyli dokładnie 4 lipca, w Dzień Niepodległości.
Czas twardzieli
Motywacja psychologiczna filmowych szwarccharakterów nigdy nie była mocną stroną kina akcji i tym razem wydaje się naciągana. Osobista zemsta, która ma stanowić pouczającą lekcję dla zastraszonego społeczeństwa, to motyw stary jak hollywoodzkie kino. Len Wiseman, autor czwartej części „Szklanej pułapki”, niczego oryginalnego tutaj nie wymyślił. Ważne jest co innego. Ironiczny podtytuł filmu „Żyj wolny” (niestety, nieuwzględniony w polskim tłumaczeniu) odnosi się do postawy emerytowanego, pozostającego wciąż w doskonałej kondycji fizycznej, policjanta Johna McClane’a (Bruce Willis) ścigającego przestępcę. Jest on nieustannie śledzony przez kamery i czujniki siedzącego za komputerowym ekranem sfrustrowanego terrorysty, który kontroluje każde jego posunięcie. Morał płynący z tej bajki jest prosty. W ponowoczesnym świecie, gdzie technika służy jako narzędzie zniewalania, wygrywa ten, kto umie wykorzystać swoją przewagę fizyczną. Nieszczęściu można zapobiec tylko siłą, wymierzając twarde męskie ciosy, nigdy przez negocjacje. Wolny jest ten, kto przywraca porządek łamiąc zasady, tak jak czynił to John Wayne w westernach albo Clint Eastwood w „Brudnym Harrym”.
Kult rewolwerowca, który w imieniu wszystkich wymierza sprawiedliwość, odżywa w amerykańskiej popkulturze nieprzypadkowo. Przeciągająca się wojna z terroryzmem skłania hollywoodzkich wizjonerów do wymyślania coraz to nowych wrogów, z którymi stają do walki ekranowi superherosi. Od północnokoreańskich pułkowników („Śmierć nadejdzie jutro”), antycznych cywilizacji („Królestwo Niebieskie”, „Aleksander”, „300”), robotów i maszyn („Matrix: Reaktywacja”, „Matrix: Rewolucje”), aż po Marsjan („Wojna światów”). Skoro w realu nie udaje się odnieść zwycięstwa, miło przynajmniej popatrzeć, jak szybko i gładko z uzbrojonymi po zęby przeciwnikami rozprawiają się filmowi chłopcy od brudnej roboty.
Fikcyjny Armagedon sprawia, że irackie bomby wydają się niemal nieszkodliwe. Mit teksańskiego kowboja, który zaprowadza porządek kilkoma kopniakami, a jeśli trzeba, to i strzałami w plecy, ma wzmacniać podupadające morale społeczeństwa, zniecierpliwionego ofiarami ponoszonymi w niekończącej się walce o globalną demokrację.
Słoweński myśliciel Slavoj Žižek chyba jako pierwszy zwrócił uwagę, że wojownicza retoryka administracji Busha z okresu po 11 września („Wykurzyć ich martwych albo żywych!”) wskrzesiła kodeks bohatera westernu. Ma on budzić patriotyczne uczucia. I uzmysławiać Amerykanom, że wciąż żyją w oblężonej twierdzy. Žižek określił ten etos jako głęboko antychrześcijański, gdyż propaguje zemstę i przemoc. Nie – „nadstaw drugi policzek”, lecz „weź sprawiedliwość w swoje ręce i bij na odlew”. Fakt, że neokonserwatywna administracja jednocześnie uważa się za chrześcijańską, jego zdaniem nie najlepiej świadczy o religijności ludzi władzy i ich intencjach.
Straszny człowiek-warzywo
Amerykanie zawsze słabo orientowali się w sprawach innych kultur i historii. W przeciwieństwie do Europejczyków niespecjalnie wyrażali zainteresowanie poznaniem obcych cywilizacji. Militarna i gospodarcza supremacja Stanów Zjednoczonych zapewniała im komfort nieliczenia się z wrogami, ignorowania niezrozumiałych racji i narzucania siłą własnego zdania. Dążenie do globalnej dominacji pod sztandarem swobody, wolnego rynku i demokracji ułatwiała wiara w uniwersalizm amerykańskich wartości.
Znaczna część społeczeństwa po prostu dzieliła świat na dwie przeciwstawne siły. Demonizowała wrogów, upatrując w nich przyczyn wszelkiego zła. Po ataku na WTC chciano dopaść muzułmańskich fanatyków w turbanach, gdziekolwiek dało się to zrobić. Pewien dziennikarz, prowadząc program radiowy, wypowiedział znamienne pod tym względem słowa: „Nie chcę słuchać o tak zwanych różnicach między Saddamem a Osamą. Niczym się nie różnią”. Kultura masowa, a hollywoodzkie kino w szczególności, umacniała ich w przekonaniu, że najlepszym rozwiązaniem na wszelkie różnice światopoglądowe i napięcia polityczne jest stanowcze działanie. Tak było zawsze, ilekroć Ameryka przeżywała ciężkie chwile.
Kino popularne, z racji zdolności łączenia tego, co rzeczywiste, z tym, co fantastyczne, tworzyło umiejętnie podteksty. W latach 50. lęki, jakie budziły horrory, filmy science fiction, kryminały, wyrażały obawę przed odwetem ze strony tych, tak pogardzanych, innych. Ameryka zaczynała oswajać się z możliwością konfliktu nuklearnego wywołanego różnicami politycznymi. A rozmaite robale i potwory atakujące Stany symbolizowały początkowo realne zagrożenie ze strony komunizmu.
Boom na kosmitów rozpoczął się filmem „Rzecz” z 1951 r. opartym na powieści Johna Campbella „Who Gets There?”, opisującej dzieje niejakiego Jamesa Arnessa jako humanoidalnego warzywa. Krwiożercza roślina w ludzkiej skórze terroryzowała bazę arktyczną, rozsiewając rodniki, które miały zniszczyć całą ludzkość. Postawa otwartości i ciekawości wobec Innego z późniejszych filmów, m.in. Spielberga („E.T.”, „Bliskie spotkania III stopnia”), w „Rzeczy” nie miała prawa bytu. Ugodowy naukowiec, wypowiadający słuszny skądinąd postulat: „musimy zachować tę istotę w interesie nauki”, z przerażeniem obserwuje, jak jego koledzy zostają pożarci przez obcego. Strach przed bombą i promieniowaniem, wzmocniony zimnowojenną histerią ideologiczną, był tak silny, że żadne inne rozwiązanie prócz konfrontacyjnego nie wchodziło w grę.
Najlepszą parodię geopolitycznej paranoi tamtych lat zaproponował Stanley Kubrick w satyrze „Dr Strangelove albo jak przestałem się martwić i pokochałem bombę”. Zimnowojenna apokalipsa zostaje spełniona, ponieważ obie strony konfliktu: politycy i wojskowi Związku Radzieckiego, jak również USA w swoim zacietrzewieniu i uwielbieniu terroru niewiele się różnią od faszystowskich fanatyków. Jedna z najczęściej cytowanych scen filmu przedstawia naradę w Pentagonie z udziałem doradcy wojennego dr. Strangelove’a, który jest tak podniecony perspektywą wojennej zagłady, że wstaje z inwalidzkiego wózka z okrzykiem „Mein Führer!... potrafię chodzić!”. A chwilę potem jego metalowe ramię samoczynnie podnosi się do nazistowskiego pozdrowienia.
Przyjemny strach
Po upadku muru berlińskiego i wygaśnięciu zimnej wojny wrogiem numer jeden Ameryki przestał być komunizm. Stali się nim rozmaitej maści terroryści, wykorzystujący zamieszanie na arenie międzynarodowej, wywołane upadkiem ZSRR, przegrupowaniem wojsk na świecie i uwolnieniem etnicznego dżina. Zimna wojna zakończyła się bez przełomowego zbrojnego starcia. Przez ten czas jednak świat się uzbroił. Wielkie ilości broni trafiły do państw spoza głównej listy. Na ekranie hollywoodzkich megahitów raz po raz zaczęli się więc pojawiać bałkańscy przemytnicy, czeczeńscy rewolucjoniści, pogrobowcy sowieckiego komunizmu itd. Zawsze w charakterze diabelskiego nasienia wprowadzającego zamęt. Jako przykład może posłużyć thriller „Peacemaker”, wyreżyserowany w 1997 r. przez Mimi Leder, w którym serbscy terroryści dążą do przejęcia bomby atomowej. Po wykradzeniu głowicy z rozbrajającej się Rosji ich szczytnym celem było odpalenie ładunku jądrowego na terenie USA, najlepiej w budynku ONZ w Nowym Jorku, i wywołanie światowego konfliktu.
O wiele częściej jednak rola czarnego charakteru przypadała islamskim fundamentalistom. Próba aneksji Kuwejtu przez Irak, zapowiedź ataku reżimu Husajna na Arabię Saudyjską, wojna w Zatoce Perskiej wystarczająco mocno podziałały na wyobraźnię amerykańskich filmowców. W sensacyjnym dreszczowcu „Stan oblężenia” z 1998 r. przedstawiono symulację stanu wojennego w Nowym Jorku, wprowadzonego pod wpływem zamachów bombowych na siedzibę FBI i jeden z broadwayowskich teatrów. Zniszczenia dokonała siatka arabskich terrorystów, domagająca się wypuszczenia na wolność ich przywódcy religijnego szejka Ahmeda bin Talala, podejrzewanego przez Amerykanów o finansowanie terrorystów.
W równie głośnym i skądinąd proroczym dramacie przygodowym „Krytyczna decyzja” Stuarta Bairda (1996 r.) muzułmański terrorysta Nagi Hassan porywa samolot Boeing 747 z czterystoma pasażerami i bombą chemiczną na pokładzie i zamierza rozbić maszynę na dachu Białego Domu w Waszyngtonie. Widowiskowych filmów akcji, które w podobny sposób oddziaływały na emocje widzów, było więcej. Zaprzestano je produkować dopiero po 11 września, kiedy okazało się, że mogą dostarczać wzorców prawdziwym terrorystom.
Znany francuski filozof kultury i socjolog Jean Baudrillard pisze w swojej książce „Duch terroryzmu. Requiem dla Twin Towers”, że współcześni terroryści przyswoili sobie wszystkie rodzaje broni dominującej potęgi, czyli Stanów Zjednoczonych. Pieniądze, giełdowe spekulacje. Technologie informatyczne, widowiskowość i sieci medialne. Zasymilowali całą nowoczesność i globalność, nie tracąc z oczu celu, jakim jest zniszczenie tego wszystkiego. W imię czego? Na to pytanie amerykańska kultura masowa odpowiada banalnie – osobiste porachunki, nienawiść do Ameryki, żądza władzy, dżihad. Ma to, jak wiadomo, niewiele wspólnego z rzeczywistością. Domaganie się od rozrywki, by unikała stereotypów, jest równie nieskuteczne jak namawianie brukowców, by zaniechały umieszczania plotek na temat życia prywatnego gwiazd. Warto jednak próbować, bo tylko w ten sposób, przeżywając bezpieczny, przyjemny strach w sali kinowej, można uniknąć rozmycia wszelkich znaczeń.