Rany założycielskie
Kuba Mikurda, reżyser „Solaris Mon Amour”: Myślę, że Lem byłby zadowolony
JAKUB DEMIAŃCZUK: – Czy rozmawiając o „Solaris Mon Amour”, możemy też rozmawiać o sprawach prywatnych?
KUBA MIKURDA: – Myślę, że tak. To taki film.
Pytam, bo seans przypomniał mi, że lemowskie „Solaris” to w znacznej mierze opowieść o żałobie, bezradności wobec uczuć.
„Solaris” to oczywiście bardzo gęsta powieść. Dużo tematów, dużo wątków. Potężne, archetypiczne obrazy – kosmos, planeta, ocean. To wszystko odrobinę przesłania ten wymiar emocjonalny, relację między mężczyzną a kobietą. A w zasadzie między mężczyzną a zmaterializowanym wspomnieniem kobiety, jego zmarłej partnerki. Lem okazuje się tutaj wnikliwym psychologiem. Bardzo precyzyjnie opisuje cały splot emocji związanych z żałobą – tęsknotę, bezradność, poczucie winy, to jak wspomnienie utraconej osoby jest jednocześnie czymś, co przyciąga i odpycha, czymś kojącym i prześladowczym zarazem. „Solaris” to niezwykłe studium pamięci posttraumatycznej, jedno z najlepszych, jakie zdarzyło mi się czytać. Jedną z inspiracji dla „Solaris Mon Amour” były książki Agnieszki Gajewskiej: „Zagłada i gwiazdy” oraz „Stanisław Lem. Wypędzony z Wysokiego Zamku”. Autorka stawia w nich mocną psychoanalityczną tezę, że Lem, który nigdy nie chciał mówić o tym, co przeżył w trakcie wojny, konsekwentnie kodował swoje doświadczenia w książkach, przekształcał je w literaturę.
Wojenna trauma wraca u niego w najmniej spodziewanych miejscach – jako robot, który obsesyjnie powtarza ostatnie słowa ofiar katastrofy w „Terminusie”, jako stos trupów w komorze statku kosmicznego w „Niezwyciężonym”. Pomyślałem, że to świetny klucz do „Solaris”.