Słowo bojkot pochodzi od nazwiska człowieka, którego dzisiejsze media nazwałyby pewnie „ofiarą cancel culture” i dały mu łamy, by się mógł wytłumaczyć i wypłakać. Charles Boycott był irlandzkim zarządcą, który w 1880 r. naraził się okolicznym mieszkańcom odmową obniżenia czynszów, więc zerwano z nim kontakty towarzyskie i zawodowe. Trochę jak w skeczu o „Wujku dobra rada” w „Misiu” – gdy jeden z chłopców wciąż psuje atmosferę przekleństwami, dobroduszny milicjant radzi im potraktować kolegę jak powietrze.
Tęczowe torby
Zupełnie jak wtedy, gdy Roger Waters, były lider Pink Floyd, zagubił się w niuansach współczesności i zaczął nawoływać do rozumienia pozycji Rosji w sprawie jej bandyckiego napadu na Ukrainę. Polscy fani doskonale rozumiejący sytuację polityczną dotyczącą ich bezpośrednio nie bawili się w żadne niuanse – zamiast się zastanawiać, jak to możliwe, że człowiek od lat krytykujący amerykański imperializm, broniący Palestyny, ale i potrafiący wspomnieć masakrę na placu Tiananmen (w piosence „Watching TV”), nagle kompletnie głupieje i nie potrafi zrozumieć imperializmu rosyjskiego, po prostu doprowadzili do odwołania dwóch zaplanowanych koncertów. Smutne w tym wszystkim, że Waters do dziś nie zrozumiał, dlaczego spotkał się z taką niechęcią i przyczyn szuka w spisku mediów przekręcających jego słowa. No cóż, nie wystarczy samo serce, trzeba mieć jeszcze rozum.
Bojkoty wzbudzają zwykle wesołość – kiedy są ogłaszane przez prawicę, która na widok tęczowej torby w ofercie Ikei ogłasza, że od dziś przestaje kupować meble do samodzielnego montażu. Taki oddolny nacisk ekonomiczny zwyczajnie nie spina się matematycznie – kieszenie urażonych konserwatystów są zbyt płytkie, nikt zresztą nie traktuje poważnie formacji słynącej z hipokryzji. Mogą ogłaszać bojkot, a potem i tak będą wcinać pulpeciki z żurawiną, jak nikt nie będzie patrzył.
Tyle że to jest błąd w myśleniu o współczesnym bojkocie – jego celem nie jest tak naprawdę nacisk ekonomiczny, a memetyczny. Gdy prawica ogłasza bojkot Ikei, gigant meblowy może spać spokojnie – natomiast przestrzeń medialna zostaje zalana komunikatami, że istnieje sprzeciw wobec „tęczowej ideologii”. Tak samo działają akcje jednej ze skrajnie fundamentalistycznych organizacji – absurdalny list do hotelarzy, w którym sprzeciwia się wynajmowaniu wspólnych łóżek dla osób bez ślubu, leci w świat jako „beka z typów”, ale właśnie – leci, trafia, a marka organizacji się utrwala.
Przejęcie narracji
To, o co chodzi, to zdominowanie narracji. Pouczający jest przykład filmu „Wschodzące słońce” z 1993 r., w którym wystąpili Sean Connery i Wesley Snipes. To ekranizacja książki Michaela Crichtona z 1992, dziś raczej zapomniana, w przeciwieństwie do „Parku Jurajskiego” czy „Disclosure” („System”/„W sieci” z Demi Moore i Michaelem Douglasem). Książka w konwencji atrakcyjnego thrillera sprzedawała opowieść o tym, jak bezwzględni japońscy biznesmeni wygrywają wojnę ekonomiczną z bezbronną, bo naiwną Ameryką – i wedle słów Crichtona miała służyć za „dzwonek ostrzegawczy” dla Amerykanów tracących swoje państwo (historia pokazała, że do niczego takiego nie doszło), ale trudno nie było zauważyć niechęci autora nie tylko do japońskich korporacji, ale też państwa i samych Japończyków. Wieści o planowanej ekranizacji wzbudziły zatem niepokój organizacji aktywistycznej MANAA (Media Action Network for Asian Americans) zajmującej się monitorowaniem medialnego obrazu Amerykanów pochodzenia azjatyckiego (problem, z którym borykamy się do dziś).
Aktywista Guy Aoki w opublikowanym kilka lat później wywiadzie opowiadał, jak organizacja starała się mieć wpływ na kształt filmu, oferując konsultacje na każdym etapie jego powstawania, do czego wytwórnia podchodziła niezbyt chętnie. Chociaż złagodzono niektóre co bardziej rasistowskie aspekty książki, okazało się to niewystarczające. MANAA zorganizowała kilka pikiet przed kinami, a także zainteresowała sprawą dziennikarzy. W ten sposób ustawiła narrację – na konferencjach prasowych, zamiast pytać Connery’ego o anegdotki z planu, dziennikarze pytali o rasistowskie elementy filmu.
To wszystko działo się na początku lat 90., przed internetem, więc echa tych sporów, o ile w ogóle docierały do Polski, to w bardzo zniekształconej formie. „Disclosure”, opowieść o przemocy seksualnej i „wojnie płci”, doczekała się np. recenzji Jacka Dukaja w „Nowej Fantastyce” – młody wówczas autor powtarzał w niej bezrefleksyjnie mity amerykańskiej prawicowej propagandy, a potem jeszcze napisał opowiadanie science fiction o tym, jak pod wpływem wirusa kobiety mordują mężczyzn.
Czytaj też: Oburzający Roger Waters i nie tylko. Fanów rozgniewać łatwo
Niewłaściwe boiska
Ten stary przykład pokazywał istotę problemu ze współczesnymi wojnami kulturowymi – są toczone na niewłaściwych boiskach. Wyobraźmy sobie, że kibice piłkarscy nagle mają oglądać mecz w karciankę „Pokemon”. Może przypominać im coś, co znają, to w końcu nie tak bardzo skomplikowana odmiana klasycznej „Wojny”, ale nie będą w stanie skomentować strategii wytrawnych graczy konstruujących wielopoziomowe zagrywki. Tymczasem każdemu wydaje się, że może komentować problemy współczesności, którymi się do tej pory w ogóle nie interesował. Można też zapytać, co właściwie gracze w „Pokemona” robią na boisku piłkarskim?
Taka sytuacja ma miejsce przy okazji premiery kolejnych produktów z serii o Harrym Potterze, odkąd J.K. Rowling, znudzona milionerka, w ramach hobby postanowiła generować transfobiczne burze na Twitterze. Sytuacja jest na tyle niewygodna dla współpracujących z pisarką korporacji (jak Warner Bros., które posiada prawa do ekranizacji powieści), że starają się ukrywać jej istnienie. Podkreślano np. brak zaangażowania Rowling przy pracy nad grą wideo „Hogwarts Legacy”, która pozwala na wcielenie się w rolę 15-letniego ucznia magicznej szkoły. Mimo tego dystansu osoby aktywistyczne związane ze środowiskiem LGBT pisały w sieci, żeby nie grać w grę, która pośrednio wspiera działalność Rowling. Spowodowało to, że – podobnie jak przy okazji „Wschodzącego słońca” – mówi się o problemie z autorką w otwarciu niemalże każdej recenzji. Chociaż gra sprzedaje się jak ciepłe bułeczki, to „bojkot” okazał się skuteczny – zdominował narrację, chociaż nie przełożył się na wyniki finansowe.
Czytaj też: „Serce jak smoła”. J.K. Rowling mści się na internetowych hejterach
Rowling, życie i gra
Z drugiej strony – poza chlubnymi wyjątkami próby opisania i zrozumienia problemu środowisko graczy przyjęło raczej postawę obronną. O ile wojna w Ukrainie jest sprawą powszechnie znaną, o tyle już problemy osób trans w zasadzie nie istnieją w głównym nurcie. Nagle o sprawie poczuli się w obowiązku wypowiadać np. youtuberzy, którzy nie rozumieją różnicy między „nieheteronormatywny” i „niebinarny”. Szkoda, że nie skorzystali z okazji zrozumienia, dlaczego odwiedziny w świecie Pottera – i oglądanie ludzi, którym nie sprawia to problemu – dla osób trans są raczej niemożliwe.
Doskonale pokazała to Jaina Rodriguez Grey w magazynie „Wired”. Ludzie tak dogłębnie zdradzeni przez autorkę nie są w stanie czerpać przyjemności z gry; miejsce, które w dziecięcej lekturze miało być schronieniem dla odrzuconych, po latach okazało się nieprzyjazne. Do fanów, dla których bardziej liczy się nostalgia i prawo do zabawy, to niestety nie dociera. W najlepszym przypadku ignorują, lekceważą problem (nazywając się ironicznie „transfobami”), w najgorszym – przechodzą do kontrataku, przyjmując argumenty środowisk zwalczających LGBT. Nie rozumieją, że jednym chodzi o radość z grania, a drugim – o prawo do godnego życia. W zmianie sytuacji mogłyby pomóc media głównego nurtu, ściągając z graczy i fantastów trud zajmowania się sprawami, które ewidentnie ich przerastają, ale zamiast słuchać wykluczonych, wolą dawać platformę sławnym i bogatym.
Czytaj też: Rowling? Jaka Rowling? Harry Potter i autorka non grata