Człowiek, który wolał filmy
Człowiek, który wolał filmy. „Fabelmanowie”, czyli Steven Spielberg o sobie samym
Aż trudno uwierzyć, że najpopularniejszy filmowiec na świecie, autor najzyskowniejszych przebojów w dziejach Hollywoodu i jedna z najbogatszych osób w branży, zwlekał z tym tak długo. Dopiero przed ukończeniem 76. roku życia (urodziny obchodził 18 grudnia) zebrał się na odwagę, by otwarcie opowiedzieć o młodzieńczych doświadczeniach, które go ukształtowały. Chociaż Spielberg planował „Fabelmanów” od dawna, rzecz mogła jednak powstać dopiero po śmierci jego rodziców – żeby nie ranić zbytnio niczyich uczuć. Matka Stevena, 97-letnia Leah, odeszła w 2017 r., a ojciec Arnold zmarł w marcu 2020 r., dożywszy 103 lat. Swoje dołożyła też pandemia. Dzięki przestojom na planach filmowych szybciej udało się dokończyć scenariusz i w końcu uruchomiono produkcję.
W nieco wyidealizowanej, wygładzonej formule, bez drążenia nadmiernie bolesnych momentów Spielberg opowiada o trudach dojrzewania nastolatka. Zrealizował film w wiernie odtworzonych realiach domów swojego dzieciństwa w New Jersey, Arizonie i Kalifornii. Wydarzenia doprowadzone są do roku 1965, gdy przeciwstawiając się woli ojca, 19-letni Spielberg rzucił college, by dwa lata później podpisać siedmioletni kontrakt z wytwórnią Universal i rozpocząć zawodową pracę w telewizji. Wzruszeń nie brakuje, ale z sentymentalnym ujęciem rodem z komedii familijnych nie ma to nic wspólnego.
Spielberg przyzwyczaił nas, że zawsze nawiązuje do swojej dziecięcej wrażliwości, tyle że nie wprost. Chował się dotąd za dinozaurami, rekinami, żołnierzami, szpiegami i różnymi postaciami historycznymi. Psychoanalitycy mieliby sporo do powiedzenia o jego trwającej pół wieku karierze reżyserskiej, poświęconej też w znacznej mierze zgłębianiu legendy swojej rodziny, ale ubranej w kostium kina przygodowego czy science fiction.