Kultura

Po co komu ten serial o Harrym i Meghan?

Kadr z serialu „Harry i Meghan” Kadr z serialu „Harry i Meghan” Netflix / Backgrid UK / Forum
Książę i księżna Sussex skarżyli się, że media naruszają ich prywatność – więc poszli do mediów, by tej prywatności wyzbyć się zupełnie. Wyszło tandetnie, kontrowersyjnie, ale przede wszystkim nudno.

Od tego serialu naprawdę trudno było uciec, zwłaszcza w Wielkiej Brytanii. Szumnie zapowiadany dokument „Harry i Meghan” miał przedstawiać nieznaną, wyciszaną przez Pałac Buckingham wersję zdarzeń tytułowej pary na temat jej wyjścia ze struktur monarchii. Był reklamowany jako bomba: sześć blisko godzinnych odcinków o krzywdach wyrządzonych Markle, atakowanej przez tabloidy i rodzinę jej męża, przesyconą stereotypami i rasizmem. Nikt nie udawał, że produkcja będzie choć trochę obiektywna, to od początku miała być zemsta księcia i księżnej Sussex na dawnych przyjaciołach, współpracownikach i krewnych. Po emisji całości można już potwierdzić, że to się udało. I tylko to.

Meghan i Harry. Sześć godzin sztuczności

Od pierwszych scen serial irytuje infantylizmem i jednowymiarowścią. Powstał, jak wspomnieliśmy, głównie po to, by Harry i Meghan mogli wreszcie opowiedzieć „własną wersję wydarzeń”. Już to mocno zgrzyta, bo przecież przed premierą Netflixa byli bohaterami intymnego wywiadu dla Oprah Winfrey, a w 2020 r. ukazała się bestsellerowa biografia „Finding Freedom: Harry and Meghan and the Making of the Modern Royal Family”. Cały projekt opiera się więc na założeniu, w które trudno uwierzyć. Oto Meghan Markle, aktorka o globalnej rozpoznawalności, gwiazda popularnego serialu „Suits”, wielokrotnie wymieniana w gronie najatrakcyjniejszych kobiet showbiznesu, przedstawiana jest jako zwykła „dziewczyna z sąsiedztwa”, która zakochała się w księciu. Kompletnie nieświadoma, co z tą miłością może się wiązać. Zarówno w kwestii dla serialu kluczowej, czyli inwazyjnej (choć i tak wyolbrzymionej) natury pracy paparazzich, jak i w tematach boleśnie oczywistych, jak konieczność zachowania etykiety przy pierwszym spotkaniu z królową Elżbietą II.

Z ekranu wylewa się przede wszystkim sztuczność i hipokryzja. Zapytani, dlaczego zdecydowali się opowiedzieć swoją historię przed kamerami, Harry i Meghan stwierdzają rezolutnie, że „chcieli dać światu wgląd w to, kim są naprawdę”. W kontekście zarzutów o brak prywatności takie tłumaczenie brzmi wręcz jak żart. Podobnie jak opowieść Meghan o tym, że Harry’ego jako kandydata na partnera oceniała początkowo... po Instagramie. Równie niewiarygodnie wypada on. Jego opowieść zbudowana jest na traumie związanej ze śmiercią matki – księżnej Diany. Całą jej historię ograniczono do wniosku, że niemal dosłownie zabiły ją wampirze brytyjskie tabloidy. Ich brutalnej naturze nikt oczywiście nie zaprzecza. Każdy, kto pamięta lata 90. i zainteresowanie życiem Diany, zwłaszcza po rozstaniu z przyszłym królem, zobaczy w serialu Harry’ego i Meghan wiele prawdy o tym. Ale niczego więcej tam nie ma.

Czytaj też: Dlaczego brytyjska rodzina królewska nie używa swojego nazwiska

Żale Meghan, winy Williama

Każdy wątek z życia królewskiej rodziny jest w dokumencie pokazywany płasko i monotonnie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że sceny i historie dobrano tak, by ukazać Harry’ego jako ofiarę prasy od najmłodszych lat. Opuścił monarchię, bo bał się, że jego żonę spotka ten sam los co matkę: że krwiożercze tabloidy wyrządzą Meghan krzywdę. W drugiej części serialu pada takie oskarżenie. Sussexowie opowiadają historię poronienia z czerwca 2020 r., implikując, że było skutkiem gigantycznego stresu związanego z procesem, który Meghan wytoczyła gazecie „Mail on Sunday” za publikację jej prywatnych listów do ojca. Co ciekawe, sam Harry przyznaje, że nigdy nie będzie jasne, co doprowadziło do tragedii. Mimo to oskarża prasę i – co jeszcze bardziej kontrowersyjne – własną rodzinę, na czele z bratem Williamem.

Reszta Windsorów to w tym serialu nieme szwarccharaktery. Zwłaszcza Harry, opowiadając o najgorszych momentach ostatnich lat, używa słowa „oni”, nie precyzując, kogo ma na myśli. Prasę? Paparazzich? Rodzinę królewską? Trzeba się domyślać. Między innymi dlatego opowieść Sussexów szybko przybiera formę „my przeciwko całemu światu”. Swoją historię, owszem, opowiadają, ale z oblężonej twierdzy, dając do zrozumienia, że na ich wyjściu z monarchii stracili wszyscy, tylko nie oni. Małżeństwo młodszego z synów Diany z kimś spoza kręgów brytyjskiej arystokracji, amerykańską aktorką o mieszanym pochodzeniu rasowym, miało bowiem dać Windsorom swoiste turbodoładowanie, zbliżyć ich do zwykłych obywateli, zwłaszcza niebiałych. Sam Harry zdaje się jednak zapominać, że rodzina królewska jest powszechnie lubiana i bez tego, a publiczne pranie brudów stawia w złym świetle głównie jego.

Czytaj też: Ile i jak tak naprawdę zarabia monarchia brytyjska

Tematy niewygodne dla Sussexów

To on w serialu Netflixa wypada najgorzej, również dlatego, że dobrowolnie godzi się być tłem dla żony, której narracja nie jest ani trochę przekonująca. Harry wychodzi na przeciętnie inteligentnego mężczyznę, kompletnie oderwanego od rzeczywistości. Nie wspomina o przywilejach, z których korzystał jako książę i korzysta nadal, „monetyzując” wizerunek swój i rodziny. Jego kwestie są płytkie, wręcz naiwne. Z kolei Meghan ukazuje siebie jako wszechwiedzącą, niewinną kobietę, po uszy zaangażowaną w inicjatywy moralnie sprawiedliwe i godne, dla której w skostniałej strukturze monarchii nie było miejsca. I to właśnie monarchia poniosła stratę, bo nie wykorzystała jej aktywistycznego potencjału.

W serialu nie ma nawet wzmianki na temat niewygodnych dla Sussexów tematów. Drobiazgowo ocenzurowany jest zwłaszcza wątek wspomnianego procesu z „Mail on Sunday” – Meghan skłamała, informując najpierw sąd, że nie współpracowała przy produkcji własnej biografii. Dopiero gdy wyszły na jaw jej częste spotkania z autorami książki, księżna zmieniła zeznania, argumentując, że zwyczajnie o tym zapomniała. To ona zajmuje dominującą pozycję w serialu, Harry nad swoim losem ubolewa tylko w pierwszych dwóch odcinkach, opowiadając przed kamerą o poprzednich związkach. Wszystkie, mówi, kończyły się natychmiast i zawsze z jednego powodu – przez wścibskość mediów. O Meghan mówi natomiast, że znalazł w niej wreszcie „kogoś, kogo dziennikarze nie odstraszą”.

Razi też banał opowieści Harry’ego o jego pasji humanitarnej. Wiele jest w serialu przebitek z jego wyjazdów do Afryki, zwłaszcza Botswany, gdzie angażował się w walkę z AIDS. Oczywiście żadnej wzmianki o brytyjskim kolonializmie.

Czytaj też: Widowiskowa monarchia brytyjska

Windsorowie: bez komentarza

Sussexowie w tym serialu wychodzą na młodych, pewnych siebie, acz w gruncie rzeczy kompletnie zagubionych ludzi. Dramatycznie próbują podczepić się pod ważne zmiany i prądy społeczne – przed kamerą starają się nawet skojarzyć ich odejście z rodziny królewskiej ze śmiercią George’a Floyda i protestami Black Lives Matter. Przede wszystkim jednak – i to chyba główny wniosek z tej opery mydlanej – ta opowieść jest zwyczajnie nudna. Ani ekscytująca, ani przekonująca. Bohaterowie są sztuczni, odpychający, denerwujący.

Ale nie da się odmówić im skuteczności. Jak zauważa Helen Lewis na łamach „The Atlantic”, oboje są widać świadomi, że lepszej okazji, by zbić małą fortunę na „własnej wersji wydarzeń”, już nie będzie. Oglądalność to potwierdza – trzy pierwsze odcinki oglądano przez 81,55 mln godzin, to najlepszy wynik dla serialu dokumentalnego w historii Netflixa.

Monarchii w powietrze serial nie wysadzi, Windsorowie utrzymali swoją żelazną politykę no comment. Nikt nie odmawia Harry’emu cierpienia z powodu śmierci matki i lęku, że jego rodzina powtórzy ten los, ale to jedyny wiarygodny wątek historii. Oskarżenia pod adresem Williama czy Elżbiety II to za mało, by ruszyć fundamenty ponadtysiącletniej instytucji. Pytanie, czy Harry’emu i Meghan w ogóle na tym zależało. Ich motywy wydają się mimo wszystko finansowe – i tu odnieśli sukces.

Czytaj też: Meghan i Harry zadali cios tysiącletniej monarchii

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną