Najnowszy film Luki Guadagnina – nagrodzony za najlepszą reżyserię na festiwalu w Wenecji – można łatwo sprowadzić do sensacyjnie brzmiącego nagłówka „Opowieść o miłości młodocianych kanibali”. Lecz w tym zdaniu kluczowe są trzy pierwsze słowa. „Do ostatniej kości” to ponad wszystko przejmująca, pełna nieoczekiwanej czułości love story.
„Do ostatniej kości” z elementami kina grozy
Trzeba artysty o olbrzymiej wrażliwości, by z tak dwuznacznym tematem nie skręcić albo w stronę groteski, albo w kierunku krwawego horroru. A ten ostatni gatunek Luca Guadagnino czuje świetnie, co udowodnił już kilka lat temu „Suspirią”, remakiem kultowych „Odgłosów” Dario Argento.
„Do ostatniej kości”, choć sięga po ikonografię kina grozy, horrorem jednak nie jest. Za to włoski reżyser sprawnie przeskakuje między gatunkami, mamy tu przecież i kino drogi, i dramat psychologiczny z rodzinną tragedią w tle, i elementy bardzo czarnej komedii, a nawet opowieść o dorastaniu: w końcu główna bohaterka, nastoletnia Maren (również nagrodzona w Wenecji Taylor Russell), zostaje porzucona przez ojca i wyrusza w podróż po Ameryce w poszukiwaniu matki, której nie pamięta. Maren ma mroczny sekret: jest kanibalką, od czasu do czasu odczuwa nieodparte pragnienie ludzkiego mięsa, co sprawia, że po każdym ataku musi uciekać w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia.
Dlatego jej ojciec miał dosyć. Nie potrafił jej ani pomóc, ani powstrzymać, więc odszedł, zostawiając pożegnalny list i trochę gotówki. Ale dopiero w tej sytuacji Maren przekonuje się, że nie jest sama: w podróży przez pustkowia i miasteczka spotyka innych kanibali, wśród nich Lee (Timothée Chalamet), chłopaka tak jak ona żyjącego w drodze, według własnych zasad. To on uczy ją, jak zaspokajać wieczny głód, nie zostawiając po sobie śladów, i jak funkcjonować w świecie, który nie akceptuje ludzi takich jak oni.
Czytaj też: „Tacy właśnie jesteśmy”. Tacy fajni
Tamte dni, tamte noce
Guadagnino nie stroni od pokazywania przemocy i aktów kanibalizmu – choć, co warto zaznaczyć, ze sporym umiarem – lecz „Do ostatniej kości” jest obrazem zaskakująco poetyckim, wręcz czułym, pięknie sfotografowanym przez Arsenia Khachaturana. Bliżej mu do filmów Terrence’a Malicka (zwłaszcza do debiutanckiego „Badlands”) niż krwawych historii o zombie/wampirach/seryjnych mordercach.
Zresztą w scenariuszu Davida Kajganicha (wywiedzionym z wydanej niedawno także w Polsce powieści Camille DeAngelis) kanibalizm nie jest ani dewiacją (choć może do niej prowadzić), ani parareligijnym rytuałem, lecz jakąś formą wewnętrznego przymusu, może wywołanego chorobą, może nałogiem. Przede wszystkim jednak służy jako metafora nieujarzmionego pragnienia życia i miłości, pożądania, dla którego warto przeciwstawić się obowiązującym regułom. Inni kanibale, których spotykają na swojej drodze Maren i Lee, są niebezpieczni i odrażający – zwłaszcza nieszczęśliwy i złowieszczy zarazem Sully (kapitalnie zagrany przez Marka Rylance’a), który z włosów zjedzonych przez siebie ludzi splata „pamiątkowy” warkocz.
Ale młodzi bohaterowie „Do ostatniej kości” ciągle wydają się niewinni, jakby w okrutnej rzeczywistości, znaczonej kolejnymi krwawymi ucztami, byli zdolni w niepojęty sposób zachować czystość. W gruncie rzeczy niewiele ich różni od kochanków z „Tamtych dni, tamtych nocy”: tak samo jak oni tworzą własny świat w niesprzyjających okolicznościach, rzucają wyzwanie społecznym normom, szukając przede wszystkim wolności i spełnienia, a miłość na chwilę daje im złudną iluzję lepszej przyszłości.
Do ostatniej kości (Bones and All), reż. Luca Guadagnino, prod. USA, Wielka Brytania, Włochy, 130 min