W wieku 22 lat był jednym z najmłodszych aktorów nominowanych do Oscara. Niedawno miliony nowych fanów na całym świecie zdobył dzięki roli szlachetnie urodzonego Paula Atrydy w przebojowej „Diunie”. A rola kanibala igrająca z wizerunkiem miłego, uroczego chłopca o rysach arystokraty we wchodzącym na polskie ekrany horrorze „Do ostatniej kości” to kolejna zaskakująca metamorfoza w jego błyskotliwej karierze.
Timothée Chalamet w ciągu zaledwie kilku lat stał się celebrytą i gwiazdorem, na punkcie którego szaleją nie tylko nastolatki. Kanadyjski reżyser Denis Villeneuve, który sfilmował kosmiczną operę Franka Herberta (i właśnie kręci jej drugą część), nie szczędził komplementów Chalametowi, powiedział też, że grany przez niego pustynny książę, który zachowuje zimną krew w każdej sytuacji, to powściągliwa i wspaniała rola. Inne wymagające osobowości kina autorskiego, takie jak Wes Anderson („Kurier Francuski z Liberty, Kansas Evening Sun”) czy Greta Gerwig („Małe kobietki”), też chwalą współpracę z Chalametem.
Obdarzony androginicznym typem urody przeczącej stereotypowi maczo wydaje się uosobieniem niezbyt cenionej dziś romantycznej wrażliwości, delikatności i uduchowienia. Mimo to zwykle rozczochrany, naturalnie chłopięcy o ciężkim spojrzeniu i kanciastym uśmiechu dodającym mu tylko lekkości 27-letni dziś Chalamet nie schodzi właściwie z planu. Dopiero co dał się poznać jako Henryk V, miłujący pokój następca tronu, zmanipulowany przez otoczenie do wypowiedzenia wojny z Francją w szekspirowskim „Królu”, gdzie popisał się fenomenalną rolą obrazującą przemianę pacyfisty w kilera cudem unikającego losu Makbeta. W przyszłym roku zobaczymy go m.in. w muzycznym prequelu „Charliego i fabryki czekolady” w roli młodego Willy’ego Wonki (u Tima Burtona grał go Johnny Depp).