Mokro, smutno, imponująco
„Wielka woda”, czyli powódź stulecia na Netflixie. Mokro, smutno, imponująco
Scenę obrony wałów przeciwpowodziowych w podwrocławskiej wsi kręcono w Czosnowie pod Warszawą. Rozmach inscenizacyjny niczym przy produkcjach batalistycznych. – To był sam początek zdjęć, lipiec ubiegłego roku, noc, w akcji 400 statystów, helikoptery Mi-2 i Mi-8 ściągnięte z Krakowa, tego drugiego zostały w kraju już tylko pojedyncze egzemplarze, ale staraliśmy się trzymać realiów 1997 r. – wspomina Anna Kępińska, producentka i pomysłodawczyni serialu „Wielka woda” Netflixa. Sama pochodzi z Wrocławia, brała udział w obronie miasta przed nadciągającą falą i temat powodzi stulecia chodził za nią od wielu lat.
Dlaczego szansa na pierwszą fabułę o wydarzeniach tak dramatycznych, unikalnych i uniwersalnych jednocześnie, a do tego dobrze zdokumentowanych, pojawia się dopiero teraz, ćwierć wieku od powodzi? Producentka ma dwie odpowiedzi. Pierwszą jest... „Czarnobyl”. Świetny serial HBO, który odniósł światowy sukces i pokazał, jak zajmująco opowiadać o historii, łączyć fakty i klimat katastroficzny z pełnokrwistym dramatem, wątkami obyczajowymi, polityką oraz nośnym komentarzem dotyczącym współczesności, i jak grać na emocjach widzów. Drugą – rozwój technologii, która dopiero dziś pozwala wiarygodnie odtworzyć żywioł wody, pokazać zalane miasto bez konieczności ponownego wpuszczania tam wody.
Poziom wody regulowany
Sprawa nie była jednak prosta. – Znów zmagaliśmy się z żywiołem, tym razem jednak w sposób kontrolowany – tłumaczy scenograf Marek Warszewski. – W kinie katastroficznym woda bywa bardzo dynamiczna, we Wrocławiu jednak nie było przerwania tamy, wtargnięcia fali, poziom wody się stopniowo podnosił, czasem drastycznie, ale tu chodziło głównie o rozległość, o przeobrażenie miasta.