Miłość, wolność, wykluczenie
Miłość, wolność, wykluczenie. Gdyński festiwal był pełen zaskoczeń
Zignorowanie filmu Skolimowskiego, w powszechnym odczuciu jednego z najdonioślejszych w jego karierze, było rzeczą dziwną, jeśli nie błędem. Ostatecznie jednak da się logicznie wytłumaczyć – kilka dni przed rozpoczęciem Gdyni „IO” zostało oficjalnie polskim kandydatem do Oscara. Międzynarodową ścieżkę kariery zapewniła mu przyznana wcześniej nagroda w Cannes. Nie wierzę, że szanownemu jury pod przewodnictwem Jerzego Domaradzkiego film Skolimowskiego nie przypadł do gustu. Chodziło raczej o zrobienie miejsca młodszym. Wskazanie rzeczy nieoczywistych.
Pierwsza po pandemii edycja organizowana bez obostrzeń przebiegała jednak w (generalnie) niewesołych nastrojach nie tylko z powodu powszechnie krytykowanego werdyktu. Frekwencja w kinach drastycznie spada, wpływy platform streamingowych rosną, inflacja pożera budżety. Do tego dochodzą obawy o sytuację za wschodnią granicą. Kryzys odczuwają zwłaszcza małe kina rozpowszechniające ambitne filmy festiwalowe. Bez dodatkowych zachęt widz ich najczęściej nie ogląda. Dane są naprawdę zatrważające. W pierwszym tygodniu wyświetlania „Iluzji” Marty Minorowicz (nagroda dla Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik za rolę drugoplanową) jej film w całej Polsce obejrzało jedynie ok. 800 widzów. „Głupców” Tomasza Wasilewskiego zaledwie 2 tys. Z badań przeprowadzonych niedawno przez PISF wynika, że mając do wyboru głośny serial albo atrakcyjną premierę kinową, publiczność zdecydowanie woli uczestnictwo w formie online. To nie wróży dobrze branży, spanikowanej także tym, że jedna z najdroższych współczesnych produkcji „Broad Peak” Leszka Dawida dzień po gdyńskiej premierze zawitała na Netflixie. „Okręt jest mocno rozbujany. Zobaczymy, co będzie. W ciągu kilku miesięcy nastąpi rozstrzygnięcie” – mówił w tonie dalekim od pocieszenia szef PISF Radosław Śmigulski, pytany o kondycję polskiego kina.