Paranormalny serial „Archiwum 81” dostępny na Netflixie rozgrywa fabularnie fascynujący temat „zaginionych mediów” („lost media”) – bohaterowie mają obsesję na punkcie starego, czarnobiałego filmu dokumentalnego. Podobnie jest w prawdziwym świecie, w którym krążą miejskie – czy internetowe – legendy. Film, który jest znany tylko z opisu; nigdy niewyemitowany pilot serialu spoczywający na wieki wieków w czyjejś szafie; wczesna wersja gry komputerowej, która nigdy nie trafiła do oficjalnego obiegu, bo wydawca zmienił zdanie co do jej kształtu. Osobną kwestią są produkcje, które nigdy nie istniały, ale żyją w sieciowych przekazach i zbiorowych halucynacjach.
Czytaj też: Netflix kontra Disney+ i cała reszta
Desperacko szukając „Sailor Moon”
Tymczasem zupełnie niespodziewanie dzięki dziennikarskiemu śledztwu został odnaleziony „święty Graal” fanek i fanów anime – pilot amerykańskiej adaptacji „Sailor Moon”. Przedziwna hybryda animacji i serialu aktorskiego, która z japońskiego oryginału zapożyczyła tylko koncept wojowniczek w marynarskich mundurkach, znana była do tej pory jedynie z krótkiego teledysku. Został nagrany na konwencie w połowie lat 90., a potem krążył po sieci, wzbudzając całe spektrum uczuć: szok, niedowierzanie, rozbawienie i przerażenie.
Krążyła też legenda, że powstał cały odcinek. W 2018 r. tematem zajęła się reporterka serwisu Kotaku Cecillia D’Anastasio. W marcu 2022 na YouTube ukazała się pierwsza część filmu dokumentalnego o poszukiwaniach. Jego autorką była Ray Mona, dziennikarka specjalizująca się w temacie zaginionych mediów. 21 sierpnia 2022 r. opublikowała drugą część filmu. Ku zdumieniu widzów dotarła nie tylko do wspomnianego teledysku w doskonałej jakości, ale pokazała cały odcinek. Okazało się, że spoczywał w bibliotece amerykańskiego Kongresu; kopię udało się uzyskać legalnie dzięki zgodzie Franka Warda, byłego prezesa amerykańskiego oddziału firmy Bandai. Można obejrzeć go także poza dokumentem.
Po kulejącej fabule widać, że to raczej reklamówka dla potencjalnych kontrahentów – pokazuje koncept serii i przykładowe sceny: kosmicznych bitew z potworami i ziemskiego życia amerykańskich nastolatek. Kto widział chociaż jeden odcinek japońskiej „Sailor Moon”, musi się bardzo zdziwić, jakim cudem przeszły taką transformację.
Czytaj też: Anime w Hollywood?
Bijatyki, nastolatki i „Power Rangers”
Ów cud nazywa się Haim Saban i jest biznesmenem. Urodzony w Egipcie w 1944 r., w 1956 wyemigrował z rodziną do Izraela. Próbował kariery muzycznej jako basista, ale lepiej sprawdzał się jako menedżer i promotor, popadł w długi w czasie wojny Yom Kippur, gdy odwołano koncerty i musiał spłacić zagranicznych wykonawców. Przeprowadził się do Paryża, a po ośmiu latach do Los Angeles, gdzie trafił na żyłę złota – wraz z partnerem Shukim Levym zaczął komponować muzykę do seriali animowanych, takich jak „Inspektor Gadget” czy „He-Man”.
W 1984 r. wybrał się do Japonii i odkrył seriale aktorskie o superherosach „Super Sentai”. Od lat 70. odziani w kolorowe kombinezony bohaterowie walczyli z potworami i pilotowali wielkie roboty. Saban postanowił sprowadzić ten koncept do Ameryki, ale szukanie chętnej stacji zajęło osiem lat. W końcu namówił Fox Kids. Co ciekawe, Saban zakupił tylko sceny akcji, w których bohaterowie byli zamaskowani. Sceny „w cywilu” zostały dokręcone z amerykańskimi nastolatkami. Ta wersja została nazwana „Power Rangers” i przyniosła Sabanowi miliardy dolarów.
Skoro udało się z „Super Sentai”, to dlaczego nie spróbować z „Sailor Moon”, ich animowanym, dziewczyńskim pastiszem? Cóż, tu już się nie dało kupić scen bijatyk i transformacji robotów; powstała więc ta przedziwna hybryda serialu obyczajowego o nastoletnich dziewczynach i utrzymanej w stylu lat 80. animacji o kosmicznych wojowniczkach. Pomysł ewidentnie nie chwycił, a „Sailor Moon” trafiła do Ameryki w oryginale i wpłynęła na całe pokolenie amerykańskich twórców i twórczyń.
Czytaj też: Herosi i czarownice, czyli anime nie tylko dla otaku
Sushi i burgery
Trzeba ten „oryginał” wziąć jednak w cudzysłów, bo anime zostało poddane lokalizacji i cenzurze. Zmieniono imiona postaci, akcję przeniesiono do Ameryki, usunięto motywy LGBT. Cóż, w ten sposób traktowano anime w USA od samego początku (jak „Speed Racer” w 1967) aż do początków XXI w., zwłaszcza w serialach dla młodszego odbiorcy („Pokemon”). Adaptacje łączyły się z wymazywaniem elementów kulturowych, zmieniano nazwy potraw (kulki ryżowe stawały się pączkami); czasem nawet coś dorysowywano. Zmiany mogły być kosmetyczne albo – jak w przypadku słynnej „Załogi G” – powstawały wersje okrutnie ocenzurowane i zmienione, zupełnie wypaczające sens oryginału. Tak potraktowano nawet samego mistrza Hayao Miyazakiego i jego film „Nausicaa z Doliny Wiatru”, który został pocięty i wydany jako „Wind Warriors”. Działy się też ciekawe rzeczy – eksperymentalne anime „Angel’s Egg” w reżyserii Mamoru Oshii („Ghost in the Shell”) zostało użyte jako sceny halucynacji w niezależnym filmie science fiction „In the Aftermath”.
Dziś do wymiany (pop)kulturowej podchodzi się zupełnie inaczej. Raz, że Japonia bardziej zaczęła dbać o swój „soft power”, dwa, że dzięki sieci do głosu doszli fani; trzy – że inne kultury zaczęto traktować z większym szacunkiem. Amerykańska „Sailor Moon” pozostaje dziwnym artefaktem z muzeum osobliwości.