Kiedy w piątek 12 sierpnia Salman Rushdie wchodził na scenę, żeby wziąć udział w dyskusji panelowej, ostatnią rzeczą, jakiej mógł się spodziewać, był atak nożownika. Przecież nie teraz, 33 lata po kiedyś głośnej, ale już prawie zapomnianej fatwie, w której ajatollah Chomeini skazał go na śmierć za rzekomo obrazoburczą powieść „Szatańskie wersety” (i obiecywał bilet wstępu do raju każdemu, kto wykona wyrok). Przecież nie tutaj, w prowincjonalnym, spokojnym, wręcz idyllicznym miasteczku Chautauqua, odległym o siedem godzin jazdy od Nowego Jorku. Nie w tutejszym centrum kulturalnym, które przedstawia się jako „społeczność artystów, wykładowców, myślicieli i ludzi wiary, których łączą poszukiwania wszystkiego, co najlepsze w człowieczeństwie”. I wreszcie – nie podczas panelu, którego tematem miała być „Ameryka jako bezpieczna przystań dla pisarzy prześladowanych na całym świecie”.
A jednak to właśnie w tym miejscu i czasie 75-letni pisarz otrzymał 10 pchnięć nożem. Gdyby nie widzowie panelu, którzy obezwładnili zamachowca, niechybnie zostałby zamordowany. Prawdopodobnie straci oko, ma uszkodzoną wątrobę i nerwy w ramieniu. „Rany są poważne i już na zawsze zmienią jego życie, ale jego niepokorny duch i poczucie humoru pozostały nienaruszone” – pisał na Twitterze syn pisarza Zafar.
Nożownik, niejaki Hadi Matar z New Jersey, jest dziewięć lat młodszy niż fatwa. Mieszka w New Jersey, ale jego rodzina pochodzi z południowego Libanu, gdzie żyją szyici uznający autorytet irańskich ajatollahów. W 2018 r. młody Hadi pojechał na miesiąc do kraju przodków i tam – jak relacjonuje matka, która publicznie wyrzekła się syna po zamachu – stało się z nim coś dziwnego. Po powrocie zamieszkał w piwnicy, stronił od ludzi i stał się bardzo religijny.