„Polski hip-hop wchodzi w ostatnią fazę dziesięcioletniej hossy, którą w 2023 r. zakończą youtuberzy na spółę z TikTokiem. Od 2024 zaczynamy od nowa” – prorokował kilka miesięcy temu Solar, współtwórca SBM Label, wytwórni w dużej części odpowiedzialnej za obecny renesans polskiego hip-hopu, w tym kariery Maty czy Bedoesa. Czy słusznie, czas pokaże – choć kolejne zespoły internetowych twórców idą śladem rapującej Ekipy, jak dotąd próżno szukać ich na festiwalach. Tegoroczne koncertowe lato było zaś dla polskiego hip-hopu przełomowe. Z problemami podnoszące się po pandemicznej przerwie festiwale postanowiły dać widzom to, czego chcą słuchać. A jak potwierdzają choćby kolejne podsumowania Spotify, chcą słuchać przede wszystkim krajowego rapu.
Czytaj też: Rapują i lokują. Czy to jeszcze piosenka, czy już reklama?
Quebonafide i kaczuchy
– Jeszcze kilka lat temu nie do pomyślenia było, żeby raperzy tak szeroko pojawiali się na festiwalach, w których rap nie jest wiodącym nurtem muzycznym. Teraz, gdy hip-hop jest w mainstreamie, praktycznie każdy festiwal zaprasza przedstawicieli tego gatunku – mówi Marcin Siwek, szef płockiego Lech Polish Hip-Hop Festival, największego w Polsce festiwalu rapowego, który wrócił właśnie po trzyletniej pandemicznej przerwie. Z nowym sponsorem tytularnym, wieńczącą wydarzenie galą branżowych nagród i ponad setką zaproszonych artystów.
Co zapamiętamy na dłużej? Przede wszystkim pożegnalny koncert Quebonafide. Mimo późnej pory (kończył po trzeciej nad ranem) wypełnił po brzegi płocką plażę, przez którą przewinęło się łącznie 25 tys. festiwalowiczów. Jak sam podkreślał, w Płocku rozpoczął swoją karierę festiwalową i tu też ją kończy. Przynajmniej pod pseudonimem – bo swój debiut na imprezie zaliczył jednocześnie Jakub Grabowski, czyli znane z kampanii promującej ostatni album rapera jego pozbawione tatuaży, „nerdowskie” alter ego (podpisujące się jego własnym nazwiskiem).
Objeżdżający w ramach trasy „Mega Hip-Hop Tour” dożynki, wesela czy festiwale masła Quebonafide-Grabowski wciela się w postać naturszczyka wodzireja, zabawiając publiczność freestyle’ami, wspólnym odśpiewywaniem klasyków Golców czy tańczeniem „kaczuch”. Jego debiutancki singiel, przeróbka przeboju „Big City Life” grupy Mattafix, do którego w Płocku kręcono teledysk, ma ukazać się pod szyldem SBM Label. Choć widzowie przyjęli Jakuba z euforią, a T-shirty z jego znaną z okładek krzyżówek twarzą stały się jedną z najpopularniejszych stylizacji ostatniego dnia festiwalu, trudno nie odnieść wrażenia, że powtarzany żart dawno stracił na świeżości.
Czytaj też: Społeczeństwo jest niemiłe, czyli Masłowska i „Motyle”
Tata woli skoki Stocha
Więcej dymu niż ognia pozostawił po sobie też Bedoes, który w towarzystwie skaczącej po scenie kilkunastoosobowej załogi, miotaczy płomieni i motocykla promował swoją nową niezależną wytwórnię, w której wydawać mają członkowie jego „gangu” 2115. Jak pokazują utwory poprzedzające pierwsze wspólne wydawnictwo ekipy, godny docenienia koleżeński gest niekoniecznie musi wiązać się z wielkim sukcesem artystycznym – najpewniej nie bez przyczyny większość członków 2115 nie znalazła dla siebie miejsca w mającej nosa do debiutantów SBM Label. Z pewnością jednak projekt zyska sympatię fanów, jak większość produkcji, pod którymi podpisuje się raper.
Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że gangsterski styl grupy Bedoesa ma nieco kreskówkowy charakter. Również w przerysowany, choć zupełnie inny sposób do sprawy podchodzą członkowie krakowskiej grupy Ćpaj Stajl, słusznie uznawanej za jedno z największych zjawisk rapowej sceny niezależnej. „Nigdy nie byłem w gangu, nazywałem to ekipą” – rapowali na debiucie, dodając: „Gdyby u nas były klamki / Nie istniałoby pojęcie przyrost naturalny”. Nie tylko wspomniane „klamki” groziły losom załogi z Krakowa. „Dobrze, że w KRK nie ćpa się helupy / Dawno byśmy byli trupy / I nie słuchałbyś nikogo z mojej grupy” – nawijali na tegorocznym albumie, zatytułowanym, nomen omen, „Złoty strzał”, Cool P i Kony, liderzy grupy.
Choć Ćpaj Stajl chętnie operują żartem i groteską, na głębszym poziomie mówią śmiertelnie serio – jak w kawałku „Dzięki ci tato”, próbą rozliczenia z figurą ojca: „Tato, zrobiłem wideoklip, a ty wolisz oglądać skoki Stocha / Zamiast popatrzeć mi w oczy i powiedzieć, że mnie kochasz / Ile walk musiałem stoczyć, byle k...wa się nie stoczyć”.
Posłuchaj: Zwyczajnie nadzwyczajni. O hip-hopie z Włodim i 1988
PRO8L3M, Sokół i Kalush Orchestra
Duże festiwale są pełne dysonansów, można więc założyć, że część fanów euforycznie wykrzykujących wersy Ćpaj Stajlu dzień wcześniej zdzierała gardła na występach Majki Jeżowskiej, Wandy i Bandy i Martyny Jakubowicz. Wszystko za sprawą duetu PRO8L3M, który zaprosił na scenę bohaterki swojego dzieciństwa, ciepło przyjęte przez kilka dekad młodszą publikę, w której dominowały roczniki z przełomu lat 90. i dwutysięcznych. Podróży w przeszłość nie brakowało też w trakcie koncertów Pezeta czy Sokoła. Temu ostatniemu wystarczyły trzy godziny, by wyprzedać warszawski Torwar koncertem z okazji 25-lecia kariery – z dodatkową atrakcją w postaci pierwszego od 13 lat występu formacji WWO. Liczące tyle lat co przeciętny festiwalowicz utwory warszawskiej grupy zagrano również w Płocku, pokazując, że mimo dwóch dekad bronią się w nowych kontekstach – jak odegrane na tle barw ukraińskiej flagi „Damy radę”.
Ukraińskie akcenty wybrzmiały też na wieńczącej trzydniowy festiwal gali Lech Polish Hip-Hop Awards w postaci występu zwycięzców tegorocznej Eurowizji Kalush Orchestra. Poza nimi kilkunastu wykonawców, w tym wielu nominowanych. – Pierwsza gala była dla raperów lekką niewiadomą, stąd też nie wszyscy postanowili zaszczycić nas swoją obecnością. Informacja o tym, że to jakościowe wydarzenie, rozniosła się w branży, dlatego na galę przyjechało sporo nominowanych oraz większość laureatów – tłumaczy Marcin Siwek. Z pewnością nie przeszkodził w tym fakt, że niemal wszyscy występowali chwilę wcześniej dla płockiej publiczności.
Czytaj też: Pokolenie hip-hopu
Raczej Szczyl niż Mata
Decyzje 30-osobowego gremium mówią więcej o aktualnych preferencjach krytyków niż nastrojach słuchaczy, niemniej można z nich wyciągnąć pewne wnioski. Na pierwszy plan przebija się znużenie dominującą w ostatnich latach estetyką spod znaku SBM (poza nagrodą za label roku jedynie dwie statuetki, za kooperację i teledysk, przypadły Macie) i docenienie twórców stojących bliżej alternatywy – jak nominowani w najważniejszych kategoriach Belmondawg i Barto Katt (ostatecznie wyróżnieni odpowiednio za epkę i undergroundowy album roku) czy redefiniujący „starą szkołę” Miły ATZ wraz z grupą Lowpass (zespół roku). Odkryciem został duet Hałastra, w oryginalny sposób łączący uliczny przekaz z eksperymentalnymi brzmieniami.
Największym wygranym gali został jednak Szczyl, który zdobył cztery statuetki, w tym te najważniejsze – za album, singiel oraz dla rapera roku. Na swoim zeszłorocznym debiucie „Polska Floryda” przekuł naturę outsidera w album bliższy dokonaniom Paktofoniki niż Maty, a jednocześnie brzmiący zdecydowanie współcześnie. „Chcę, żeby młodzież w moim wieku słuchała nie tylko hip-hopu, ale też jazzu, R’n’B, rock’n’rolla, klasyków. Żeby się rozwijali muzycznie. Nie zamykajmy się na disco polo, słuchajmy muzyki, doceniajmy to, co jest dobre” – apelował, odbierając kolejne statuetki. Czego wypadałoby życzyć nie tylko młodzieży.
Czytaj też: Young Leosia. Nowa ikona młodych