Niezwykle ciekawa rozmowa toczy się, zwłaszcza w zachodnich social mediach, wokół sesji zdjęciowej, którą zrobiła ukraińskiej parze prezydenckiej Annie Lebowitz dla brytyjskiej edycji pisma „Vogue”. Wykonane głównie w budynkach rządowych przy ul. Bankowej i na tle zniszczonego przez Rosjan samolotu Mira (którego szczątki wciąż stoją w hangarze pod Kijowem), wywołały burzliwe reakcje. Co niektórzy uznali, że stosownie jest teraz zapytać: „Jak to: sesja i wojna?!”. Albo pójść jeszcze dalej: „Czy w Ukrainie naprawdę jest źle, skoro para prezydencka ma tak ładne zdjęcia?”.
Czytaj też: „Nie składam broni”. Kim jest dziś prezydent Zełenski?
Wojna w Ukrainie jest inna
Jest w tej dyskusji kilka wątków. Pierwszy – wydaje się, że fundamentalny – to pytanie o to, jakie obrazy powinny do nas docierać z krajów ogarniętych wojną. Zniszczenia, cierpienie, zrujnowane budynki, ranni i przerażeni ludzie, bieda, pustka, brzydota. Wojna ma swoje decorum. To, co jednak rzadko przychodzi odbiorcom do głowy, to że wiele fotografii uznawanych za obiektywne wykonują profesjonalni fotografowie wojenni. Ci zaś odtwarzają pewne reprezentacje wojny, wpisując się w wyobrażenia czytelników.
Pod tym względem wojna w Ukrainie jest – przynajmniej z punktu widzenia Europy – inna. Dlaczego? Bo zdjęcia do sieci wrzucają sami Ukraińcy. Często zamiast eksponować zniszczenie, smutek, śmierć, dostrzegają rzeczy nieinteresujące dla fotografa. Urodę wiosennej i letniej przyrody, miast, ludzi. Jako że wojna nie toczy się tylko o terytorium, ale o kulturę, tożsamość, prawo do samostanowienia, miejsce w świecie – zachwyt nad własnym krajem i jego mieszkańcami staje się ważną, jeśli nie kluczową bronią w budowaniu poczucia wspólnoty, ale też pewnej wizualnej dekolonizacji Ukrainy. To kraj osobny, piękny, z pięknymi ludźmi, a nie smutna postsowiecka republika, gdzie wszystko, łącznie z mieszkańcami, jest brzydkie i nieistotne.
Tu przechodzimy do punktu drugiego: znaczenia urody i piękna w naszym postrzeganiu świata. Biznes i media wykorzystują proste słabości naszych instynktów. Lubimy to, co ładne, przyjemne dla oka. Kibicujemy ładnym ludziom, wybieramy ładnych polityków. A Ukraina ma zaskakującą broń – rzadko się zdarza, by przywódca polityczny miał urodę aktora i żonę, która bez większego retuszu wygląda jak modelka. I choć załamujemy ręce na widok cierpienia, szybko przywykamy do jego wizualnych reprezentacji. Wszystkie rozwalone rakietami domy wyglądają tak samo. Chcąc nie chcąc, ładność porusza w ludziach jakąś strunę. Często, choć nie zawsze, będą to ci sami ludzie, którzy są już znudzeni powtarzalnym przekazem: jedna za drugą wygięta blacha, kolejna plama krwi i następny naruszony budynek... Czy to jest dobre? Złe? Czy może raczej bardzo ludzkie? Trudno powiedzieć. Na pewno Ukraina nie chce zmieniać ludzkiego poczucia estetyki. Chce tylko wykorzystać każdą daną jej możliwość, by o sobie przypomnieć.
Czytaj też: Memy wojenne. Nie chodzi tylko o to, żeby było śmiesznie
Styl Annie Leibowitz
Co mnie najbardziej w tej sprawie intryguje, to kwestia pojawienia się zdjęć akurat w „Vogue′u” i angaż Annie Lebowitz. Gdybym miała ocenić, co moim zdaniem ludziom najbardziej się w tej sesji nie podoba, to nie sam fakt ich istnienia, ale styl. Zgaduję, że tej bardzo miękkiej, nieodrealnionej stylistyki Lebowitz wiele osób nie widziało w kontekście innym niż hollywoodzki. Teraz widać, jak dużej ingerencji takie zdjęcia wymagają. Nikt nie wygląda na nich dokładnie tak samo jak w rzeczywistości, a to rodzi pewien dysonans. Zwłaszcza jeśli prezydent Ukrainy jest niemal codziennie fotografowany na potrzeby rządowego przekazu – dobrze wiemy, jak wygląda bez tej całej obróbki.
Inna sprawa: w ostatnich latach Lebowitz słynęła z niezwykle drogich, skomplikowanych sesji i dekoracji wartych fortuny. Pod tym względem zdjęcia Zełenskich są bardzo proste, nie wymagają kreowania żadnej dodatkowej przestrzeni. Poza tym wnętrza prezydenckiego gabinetu naprawdę nie pasują wizualnie do wojny – cóż na to poradzić?
Podkast: Wojna i śmiech. Ukraińcy to potrafią, Rosjanie stracili
Ukraina sama o sobie opowiada
Kluczem jest moim zdaniem sam „Vogue”. Luksusowe, zachodnie czasopismo o modzie. Oto część zachodnich komentatorów najwyraźniej nie może znieść, że w trakcie wojny tego rodzaju zdjęcia pojawiają się w magazynie modowym. Choć żonę prezydenta fotografowano nieraz (i na potrzeby „Guardiana”, i „Le Figaro”, i „El País”), dopiero ta sesja wywołała poruszenie. Być może dlatego, że poprzednich wywiadów nikt nie przeczytał. Ale raczej dlatego, że „Vogue” nie kojarzy się z wojną.
I tu dochodzimy, moim zdaniem, do clou. Już samym tym zamieszaniem Ukraina dowodzi, że jest elementem zachodniego świata. Przywódcy innych krajów, owszem, nie pokazywali się do tej pory na łamach „Vogue′a” – bo i nie byli tak blisko europejskiej i amerykańskiej kultury. Jeśli ta sesja o czymś świadczy, to o tym, że wojenne decorum zostało stworzone na potrzeby wojen odbywających się gdzieś z dala od Europy. O nich się mówi, stwarza im narracje.
Ukraina nie jest takim krajem – sama kształtuje swoją narrację, dla niej „Vogue” nie jest czymś obcym, ale pismem, które ma swoją (zresztą bardzo ciekawą) ukraińską edycję. Sięga po elementy kultury medialnej Zachodu, bo w dużym stopniu do niej należy. A przekaz w nich zawarty tylko to potwierdza.
Kuźniar: Wojna online
Prztyczek w nos Putina
Nie da się poza tym nie zauważyć, że to także prztyczek w nos Rosji. Jak pamiętamy, jednym z kluczowych elementów planu Putina z lutego (zakładamy, że jednak był jakiś plan) była wymiana władzy w Kijowie, łącznie z fizycznym wyeliminowaniem prezydenta Ukrainy i jego rodziny. Fakt, że pięć miesięcy później ludzie się kłócą, czy nie wypadł nieco za dobrze na zdjęciach do październikowej edycji słynnego czasopisma, pokazuje, jak daleko jesteśmy od tamtego momentu. To jeszcze jeden element całej układanki: im więcej osób wie i kojarzy prezydenta Ukrainy i czuje do niego sympatię, tym trudniej Rosji wyeliminować go jako „jakiegoś faceta z kraju obok”. W świecie, który tak bardzo stawia na jednostki, czasem nie da się inaczej, zwłaszcza gdy Zachód ma problem, by w mieszkańcach Ukrainy dostrzec ludzi (co widać zwłaszcza w pojawiających się czasem sugestiach, by Ukraina oddała część terytorium i zaprzestała walki – tak jakby nikt tam nie mieszkał). Dzięki zwykłej sesji udaje się przy okazji obalić wizję i przekonanie, że każdy kraj graniczący z Rosją wygląda tak samo i ma takich samych szarych i brzydkich obywateli. A w związku z tym ich życie jest, jak wiadomo, mniej ważne.
Nie ukrywam: nie jestem wielbicielką tych zdjęć, bo nie jestem wielbicielką stylu Annie Lebowitz. Uważam natomiast, że sam spór wokół sprawy pięknie pokazuje, że było to posunięcie słuszne, bo pozwoliło Ukrainie wyjść z informacyjnej bańki. Oczywiście gdzieś w tle jest bardzo dobry, gorzki i prawdziwy tekst o wojennej rzeczywistości. Być może ktoś go przeczyta i zrozumie, że można mieć zarazem ładne zdjęcia, krajową edycję „Vogue′a” i wojnę zagrażającą istnieniu państwa. No i kawę. Ale kawę Ukraińcy mają zawsze.
Czytaj też: Kto wygrywa bitwę na słowa