JANUSZ WRÓBLEWSKI: Pan się czuje bardziej Amerykaninem czy Polakiem?
FILIP JAN RYMSZA: Trzy lata temu odpowiedziałbym, że definitywnie Amerykaninem. Mimo iż rodzice mówili w domu po polsku, stale brakowało mi słów, miałem spore zaległości językowe. Po kilku latach mieszkania w Warszawie mam tu już przyjaciół, pracuję, wreszcie swobodnie się porozumiewam, więc wiele się zmieniło.
Urodził się pan w Olecku, ale od siódmego roku życia na stałe przebywał w USA. Co pana sprowadziło z powrotem do kraju?
Nie nazwałbym tego powrotem. Szukając finansowania do „Doliny Bogów”, Lech Majewski poprosił mnie o pomoc. Chodziło o znalezienie anglojęzycznej obsady. Niechętnie się zgodziłem, byłem zaangażowany w inne rzeczy. Gdy przyjechałem z nim na zdjęcia do Polski, zdziwiłem się, że dysponując amerykańskimi środkami na niskobudżetowy film, można tu nakręcić pełne rozmachu kino. Podobała mi się też autonomia, jaką mają twórcy. Zacząłem się rozglądać, poznawać ludzi. Przy okazji wspominałem o „Mosquito State”, swoim debiucie fabularnym, który zamierzałem realizować w hali zdjęciowej w Vancouver. Namawiano mnie, żebym to zrobił w Polsce, i tak się zaczęło.
Zamiast w Vancouver wylądował pan w warszawskiej WFDiF. Współpracę zaproponował nieżyjący już Włodzimierz Niderhaus.
Tak. Premiera odbyła się na festiwalu w Wenecji. Na pytanie o dalsze plany, czy może przewiduję jakiś kolejny polski akcent, odpowiedziałem, że owszem. „Object Permanence”, mój nowy projekt, rozgrywa się w nieokreślonej przeszłości w jednym z państw Zachodu. To taka współczesna wersja „Persony”.