MATEUSZ WITCZAK: Czy drag queens uratują świat?
JAKUB WOJTASZCZYK: Nie. W kulturze patriarchatu nadal będą uprawiać niszową sztukę.
Niszową?! Talent show „Rupaul′s Drag Race” ma na koncie 19 nagród Emmy! A do tego statuetki GLAAD, MTV i People′s Choice.
Odpowiem anegdotą. Swego czasu dostałem propozycję, żeby zrobić wywiad z Sashą Velour, zwyciężczynią dziewiątego sezonu. To jedna z moich ulubionych dragsów, ważna także dla moich rozmówców i rozmówczyń, którzy często się na nią w „Cudownym przegięciu” powołują. Kiedy jednak szczęśliwy oznajmiłem cishetero znajomym, z kim będę rozmawiał… nikt nie wiedział, kto to.
John Oliver, gospodarz „Last Week Tonight”, wiedział. Jak zresztą przyznał: po zwycięstwie Donalda Trumpa musiał obejrzeć pięć odcinków „RuPaul’s Drag Race”, bo program prezentuje „Amerykę, w jakiej chciałby żyć”.
RuPaul zapewnił dragowi widoczność, ale wciąż stanowi on niszę, nawet jeśli coraz więcej osób hetero zaczyna się nią interesować. W dodatku prezentuje drag dość konserwatywny; kiedy na wybiegach „RuPaul’s Drag Race” pojawiły się osoby trans, w internecie zawrzało.
Czytaj też: Drag queens kontra #MeToo
Dlaczego?
Bo gospodarz długo promował wyłącznie cisgejów, którzy próbowali upodobnić się do kobiet. Dał się też poznać z nieprzychylnych komentarzy w stosunku do potencjalnego uczestnictwa w rywalizacji osób trans.
Faktycznie, zapytany o ich udział, stwierdził kiedyś, że jego program to „Olimpiada dragu”, a na olimpiadzie nie startują sportowcy na sterydach. Od tego czasu w rywalizacji wzięły jednak udział Peppermint, Willow Pill, Gotmilk i Sonique: dumne osoby trans, które docierały do finału, a nawet wygrywały!
RuPaul musiał zareagować na oczekiwania publiczności, zwłaszcza tej młodszej.
Chichot historii polega na tym, że kulturę ballroomową, z której przecież obficie czerpie jego program, kształtowały w dużej mierze właśnie osoby transpłciowe.
Choć ballroom swoimi korzeniami sięga Harlemu drugiej połowy XIX w., cofnijmy się do lat 80. To wtedy rozkwitły bale, imprezy, na których brylowały najczęściej czarne i latynoskie osoby niehetero. Podczas takich sekretnych imprez miały okazję nie tylko pobyć wśród innych wykluczonych, ale także rywalizować na wybiegu w przeróżnych kategoriach, wcielając się choćby w biznesmenów, modelki czy gwiazdy popu – „ogrywały” więc ścieżki kariery, które na co dzień były przed nimi zamknięte.
Bale zyskały popularność dzięki Madonnie. To ona – na użytek piosenki „Vogue” i teledysku do niej – wykorzystała silnie związany z nimi vogue, czyli wysoce stylizowany taniec mający pokazać, że płeć to spektakl. Mniej więcej w tym samym czasie powstał dokument „Paris is Burning” Jennie Livingston, a niedawno serialowy „Pose”, popkulturowa fantazja na temat tamtych imprez.
Na balach prócz osób trans udzielali się geje – przecież to oni i one najbardziej potrzebowali bezpiecznej przestrzeni. Już wtedy jednak, jeśli pojawiały się konkurencje „dragowe”, drag był utożsamiany niemal wyłącznie z mężczyznami performującymi kobiety.
Czytaj też: Transrodzina
Jak było wówczas w Polsce?
Lulla La Polaca, która zaczynała jeszcze w PRL, słowa „drag” w ogóle nie znała. Dla niej to były „przebieranki”, przy wódeczce wskakiwała z kolegami na stół i zakładali turbany zrobione z ręczników albo sukienki z zasłon.
A więc niezobowiązująco się bawili?
Równocześnie uciekali. Nie tylko od homofobii, ale również od realiów życia w szarej, komunistycznej Warszawie. W prywatnych mieszkaniach wyobrażali sobie, że są gwiazdami estrady w Londynie albo paryskimi modelkami. 84-letnia Lulla, uważana za najstarszą polską drag queen, występuje zresztą do dzisiaj – do Teatru Powszechnego wchodzi właśnie „Orlando. Biografie” Agnieszki Błońskiej z jej udziałem.
W latach 90. i na początku XXI w. „drag” wszedł do polskich słowników, ale termin określał niemal wyłącznie mężczyznę, który performował kobietę... a właściwie stereotypy na temat kobiecości. Pionierzy wkładali ogromne peruki, jaskrawe kiecki, kilkunastocentymetrowe obcasy i sztuczne cycki – wszystko musiało być wielkie. Drag queen była greckim posągiem, który wychodził w klubie gejowskim – bo nawet nie „elgiebetowskim” – i lipsyncował (wykonywał playback – red.) do popowej piosenki.
To, że dziś mamy w kraju Lolę Eyeonyou Potocki, kobietę, która utożsamia się z płcią nadaną przez lekarzy przy urodzeniu, a na dokładkę nie chce być drag kingiem – czyli odgrywać mężczyzny – to znak czasów. Ale polska scena nadal do końca się z Lolą nie oswoiła, wciąż przeszkadza niektórym konserwatywnym gejom.
Czytaj też: Lew, czyli Lena. Trudne dzieciństwo transpłciowe
Czemu dyskryminowana mniejszość dyskryminuje?
Drag od zawsze był rozrywką społeczności gejowskiej, a jego otwarcie na inne mniejszości (oraz osoby hetero) bywa wręcz odbierane jako zawłaszczanie kulturowe. Starsi geje wiedzą, że idąc na występ, mogą oczekiwać gościa przebranego za kobietę, który wykona lipsync. Dzisiejsze dwudziestoparoletnie osoby mają inną ekspresję; pojawiła się – zwłaszcza w Poznaniu – scena niebinarna, której performerzy luźno migrują między płciami. Oglądając występ Babci lub Vrony, nie wiesz, czy masz do czynienia z kobietą, mężczyzną, czy może jakimś monstrum. Ich drag każe ci odrzucić przyzwyczajenia.
W dodatku – czego przykładem jest Misia Joachim – coraz częściej drag wychodzi z klubów, czyniąc z ulicy scenę. W moim reportażu jest fragment, w którym mijające Misię przedszkolanki zasłaniają dzieciom oczy. Bo heteronorma jest atakowana w biały dzień.
Polityczny drag to – zdaje się – gorący ziemniak. Podczas parady równości Rafał Trzaskowski poprosił, by na scenie nie występowały obok niego drag queens. Gdy zaś brał udział w wyborach prezydenckich, wiceminister Kaleta mobilizował elektorat prawicy filmikiem, na którym dragsy wyrażają poparcie dla kandydata KO.
Podczas ostatnich wyborów prezydenckich pojawiały się też memy z „dziewczynami Dudy” (blond żołnierki) i „dziewczynami Trzaskowskiego” (dragsy właśnie). Powtórzę: żyjemy w patriarchacie, w którym kulturowo uznajemy kobiety za gorsze. Jeśli więc mężczyzna założy kieckę, staje się w wielu oczach „wykastrowany”.
Dla prawicy, dla której istnieją dwie płcie, koniec i kropka, ubranie się w sukienkę to fetysz. Ona drag seksualizuje, nie uważają go za performans, ale za kink. Wśród LGBT-ów trwa zaś spór – część społeczności twierdzi, że drag psuje wizerunek „normalnych” osób nieheteronormatywnych. Piotr Buśko, rzecznik Kultury Równości i drag queen Twoja Stara, wspomina, że gdy był odkrywającym siebie nastolatkiem, jego największym strachem było, że skończy jako drag queen. Akceptował już bycie gejem, ale „przebierania się za babę” – nie.
Polska to kocioł fobii wtłaczanych nam od dzieciństwa. Nikt się nie rodzi homo- czy queerfobem, ale – częściowo przez brak rzetelnej edukacji – stajemy się nimi. Nawet my, osoby LGBT+, internalizujemy uprzedzenia. W efekcie dragsy są hejtowane od lewa do prawa… i właśnie dlatego są dla mnie osobami bohaterskimi.
Bohaterskimi? Na łamach „Cudownego przegięcia” Kim Lee, bodaj najsłynniejsza polska drag queen, mówi: „Nie wierz, kiedy dragsy ci mówią, że robią drag, żeby aktywizować. To jest bzdura. Większość, jeśli nie wszystkie z nich, występuje z powodu własnej próżności, bo mają parcie na szkło”.
Kim Lee to stara szkoła; dobrze się czuła w rewiowej estetyce: dużych kieckach i klasycznych makijażach, którymi próbowała olśnić publiczność (choć i ona wielokrotnie angażowała się w akcje społeczne). Performerzy i performerki mają rozmaite sposoby ekspresji i pobudki. Dla niektórych drag to artyzm, dla innych rozrywka lub sposób podbudowania ego. Faktycznie jednak z reguły dragsy uwielbiają być adorowane.
Nawet Mary Read? Przecież ona prawie w ogóle nie występuje, zamiast tego skupia się na propagowaniu PrEP-ów, profilaktyce chorób wenerycznych czy diagnostyce HIV.
Drag jest różnorodny. Dla Lulli La Polaca, Adelona czy Dżagi liczy się uwielbienie. Twoja Stara, Lola Eyeonyou Potocki i Max Reagan-Thatcher uprawiają drag zaangażowany, chcą przełamywać granice. Max nie określa się zresztą jako „drag king”, ale raczej „drag queer”, swobodnie łączy brodę z kwiatów z elementami garderoby stereotypowo kojarzonymi z kobiecością.
Mary Read na ogół pozostaje na uboczu sceny. To jedna z pierwszych w Polsce Sióstr Nieustającej Przyjemności, społeczności dragowych zakonnic. Ruch ten narodził się w Nowym Jorku po zabójstwie Harveya Milka; jego członkowie i członkinie spontanicznie pomagali tamtejszej społeczności w przepracowaniu żałoby.
Później, gdy wybuchła epidemia AIDS, to queerowe zakonnice siedziały przy umierających, których wyrzekły się rodziny czy partnerzy. Paweł, wcielający się w Mary, zawsze pozostawał blisko tematyki profilaktyki chorób wenerycznych. Zawodowo zajmuje się m.in. party workingiem – edukuje więc nie tylko podczas konferencji naukowych, ale także w klubach i na saunach.
Takie osoby są naszej społeczności superpotrzebne. O ile jednak „w cywilu” do Pawła podchodziło niewielu, o tyle teraz wręcz ustawiają się kolejki! Żyjemy w kulturze katolickiej, do osób, które są zakonnicami czy księżmi, mamy osobliwy stosunek.
Czytaj też: Tęcza dziś łączy
Tymczasem wykonanie testu na HIV bywa przecież przerażające. Zwłaszcza jeśli wiemy, że uprawialiśmy seks bez zabezpieczenia albo pod wpływem substancji.
Mary Read ma za sobą testy zawsze i w każdej chwili może wytłumaczyć, że pozytywny wynik to nie koniec świata. Dla niej drag to nie gwiazdorzenie czy lipsyncowanie w klubach. Nie przyjmuje też za swoją działalność żadnych pieniędzy; w kodeksie Sióstr Nieustającej Przyjemności zapisano, że jeżeli cokolwiek na swojej działalności zarabiają, muszą przeznaczyć całą sumę na cele charytatywne.
Zastanawia mnie Bartłomiej Bobrowski, który – jak choćby Alice Cooper – mówi o swoim scenicznym alter ego w trzeciej osobie.
Dla Bartka wcielanie się w Grażę Grzech to monodram, który sam reżyseruje i w którym gra. Wykorzystuje doświadczenia wyniesione z Teatru Narodowego, nic więc dziwnego, że patrzymy na Grażę trochę jak na postać aktorską. Bartek doskonale wie, kiedy zrobić pauzę i jak ustawić światło, żeby Graża wyglądała dobrze nawet w obskurnym klubie. Z drugiej strony kiedy ściąga kieckę – spektakl się kończy.
Czy zawsze performer tak czytelnie oddziela się od postaci? Charakteryzując jedną ze swoich rozmówczyń, piszesz: „Andrzej to tak naprawdę Lulla, albo odwrotnie: Lulla to tak naprawdę Andrzej”.
Zdarza się, że persony dragowe na stałe zrastają się z osobami, które się w nie wcielają. Tak jest w przypadku Lulli, ale też chociażby Charlotte. Jednak w „prawdziwym życiu” drag to najczęściej odskocznia. Himera czy Black Diva na co dzień są Stasiem i Pauliną. Piotr Buśko zmienia się w Twoją Starą na kilka godzin, które spędza przed lustrem. Rozmawiając „w cywilu” z Shady Lady, wyczujesz jej zaśpiew, ale to cały czas jest Sebastian.
Czytaj też: PiS zmienia kurs i zadba o osoby LGBT+? To tylko pokazówka
Twoja Stara mówi ci: „Drag to gra w skalę. Wszystko jest wielkie: makijaże, peruki, buty, pady na biodra”... Może więc zamiast o „facetach przebierających się za baby” lub „laskach performujących mężczyzn” powinniśmy mówić o karykaturach męskości i kobiecości?
W książce pojawia się zespół Da Boyz: boysband trzech dziewczyn, który występował w pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych. Jest stereotypowy: jedna z nich wciela się w Justina Timberlake’a, druga w George’a Michaela, a trzecia w Antonio Banderasa. Inny drag king, Freddy, pojawia się na scenie wyłącznie jako lider Queen. Nawet jeśli jednak performują one klasyczną męskość, muszą ją bardzo podkręcić, bo bycie „samym facetem” nie wystarczy.
Zauważ też, że binarny podział pomału odchodzi do lamusa. Twoja Stara ma łysą głowę, posypuje brokatem wąs i nie goli nóg. Graża Grzech zawsze ma kobiecą figurę i superkreacje, ale jednocześnie unika peruk. Na scenie, rezygnując z atrybutów stereotypowej kobiecości, muszą wyolbrzymiać gesty i mimikę, co mnie osobiście kojarzy się trochę z kinem niemym.
Czytaj też: Strzelanina w Oslo, rechot Kaczyńskiego. Oblicza homofobii
Dragsy przełamują stereotypy na coraz to nowych scenach. Za nami pierwsza gala Pink MMA, podczas której Mariolka Rebell pokonała w klatce Filo. W social mediach pojawiły się głosy, że takie inicjatywy oddają naszej społeczności niedźwiedzią przysługę.
Gdybyśmy mieli się przejmować, co pomyślą sobie bracia Karnowscy albo Danuta Holecka – dalej siedzielibyśmy w szafach. Drag to najwspanialszy zamach terrorystyczny: on ma być przegięty, kolorowy, wesoły, wytrącać z równowagi i walczyć z heteronormą. Oczywiście ona będzie kontratakować… ale im więcej takich igrających ze stereotypami performerów i performerek – tym lepiej! Oni i one posuwają dyskurs o osobach LGBT+ naprzód, przypominając, że binarny podział na mężczyznę i kobietę nie istnieje. Pokazują też niehetero dzieciakom, że nie są same. I że mogą mieć taką ekspresję, jaką tylko chcą, nikomu nic do tego!
Jakub Wojtaszczyk – ur. w 1986 r. dziennikarz i pisarz. Autor powieści „Portret trumienny”, „Kiedy zdarza się przemoc, lubię patrzyć”, „Dlaczego nikt nie wspomina psów z Titanica?”, „Słońce narodu”. „Cudowne przegięcie” to jego debiut reporterski. Związany z redakcjami portalu Kulturaupodstaw.pl i magazynu „Replika”. Współprowadzi podkast o serialach „Nie spać, słuchać”. Żyje filmami. Pochodzi z Błaszek. Mieszka w Poznaniu.
Czytaj też: Dramaty osób LGBT. Nienawiść, wyrzucanie z domu, depresje