Kultura

Fragment książki „Kłamstwo smoleńskie? Cała prawda nie tylko o katastrofie”

. . mat. pr.
Grzegorz Rzeczkowski: Po raz pierwszy musieliście zabrać głos publicznie w styczniu 2011 roku. MAK ogłosił wtedy swój raport, który poruszył opinię publiczną ze względu na podejrzenia rzucone na jedną z ofiar katastrofy, gen. Andrzeja Błasika, czyli dowódcę Sił Powietrznych. Według MAK w chwili śmierci był pod wpływem alkoholu. Poza tym raport pominął rolę rosyjskich kontrolerów. Zgodnie z zasadami opisanymi w Załączniku 13, według którego MAK prowadził badanie, Polska miała prawo do zapoznania się z projektem raportu końcowego przygotowanego przez stronę rosyjską przed jego publikacją i zgłoszenia do niego uwag.

Maciej Lasek: Dostaliśmy z MAK ich projekt – oczywiście w języku rosyjskim – na mniej więcej dwa miesiące przed jego publikacją, która nastąpiła 12 stycznia 2011 roku. Nie zgadzaliśmy się z wieloma punktami tego dokumentu, czego najlepszym dowodem jest 165 uwag spisanych na 148 stronach.

GR: Czego dotyczyły te najważniejsze?

ML: Było widać, że Rosjanie absolutnie nie chcieli już współpracować, postanowili za to postawić nas w jak najgorszym świetle, a siebie całkowicie zwolnić z jakiejkolwiek odpowiedzialności. Napisali – w zasadzie jako zarzut – że Polacy zrezygnowali z lidera, czyli z rosyjskiego nawigatora, który jest wymagany przez przepisy dla lotów wykonywanych na lotnisko wojskowe położone na terenie Federacji Rosyjskiej. Z tym że to była tylko połowa prawdy. Cała prawda była taka, że Rosjanie to zaakceptowali. Wyrazili zgodę na lot naszego tupolewa do Smoleńska bez rosyjskiego nawigatora, co było niezgodne z rosyjskim prawem.

W swoim raporcie wskazali również, że lotnisko w Smoleńsku było dobrze przygotowane, choć w rzeczywistości nie było. Przykład – światła nawigacyjne na podejściu do lotniska, z których tylko połowa działała poprawnie. Reszta albo była zepsuta, albo zasłonięta.

GR: Dlaczego to takie ważne? Przecież i tak była mgła – jak mówili Rosjanie.

ML: To absurd, bo trzy dni wcześniej mgły nie było, a na lotnisku lądowały samoloty z premierem Putinem i premierem Tuskiem oraz wojskowe casy. W drogę powrotną zaś startowały w nocy, więc gdyby trzeba było lądować awaryjnie zaraz po starcie, to niedziałająca połowa świateł podejścia stanowiłaby duże zagrożenie. Poza tym w dokumencie z czasowego otwarcia lotniska dla przyjęcia lotów specjalnych 7 i 10 kwietnia napisali, że lotnisko spełnia wymagania przepisów, a w rzeczywistości nie spełniało. Jak można taką rzecz pominąć? To jest ewidentne uchybienie i unikanie odpowiedzialności. Kolejna rzecz to praca kontrolerów na smoleńskim lotnisku. MAK napisał, że działali prawidłowo. Rosjanie chcieli wybielić swoich ludzi w wieży, którzy zapewniali załogę tupolewa, że samolot jest „na ścieżce i na kursie”, choć w rzeczywistości był najpierw za wysoko, a potem zbyt nisko względem prawidłowej ścieżki podejścia do lądowania. Napisali więc w raporcie, że kontrolerzy naprowadzali prawidłowo, a tupolew znajdował się w ścieżce, która według nich rzekomo była bardziej stroma. Udowodniliśmy, że ta historia ze stromą ścieżką to kłamstwo. To, moim zdaniem, było najbardziej jaskrawe naruszenie zasad przez stronę rosyjską. Nie wspominając o tym, że przecież zgodnie z rosyjskimi przepisami przy warunkach, jakie wtedy panowały w Smoleńsku, lotnisko powinno być po prostu zamknięte. MAK i to pominął.

GR: Kontrolerzy sprowadzali na śmierć?

ML: Gdy rozmawiam z ludźmi i próbuję im zwizualizować to, co się stało w Smoleńsku, podaję im taki przykład. Jedziecie autem we mgle, a światła pozycyjne poprzedzającego was samochodu zupełnie znikają wam z pola widzenia już przy drugim słupku przydrożnym. A jak wiadomo, słupki rozstawiane są co 100 metrów. Z jaką prędkością będziecie jechać? Ludzie odpowiadają: 40, 50, może 60. Ale nie szybciej. I wtedy mówię: a piloci z tupolewa przy takiej widzialności schodzili nad ziemię przy 270 kilometrach na godzinę, czyli jakieś 75–76 metrów na sekundę. Co oznaczało, że dystans 200 metrów przelatywali w niecałe trzy sekundy. Tymczasem minimalny czas reakcji pilota wynosi od 3,5 do 5 sekund. Załoga tupolewa nie miała szans na efektywną reakcję na to, co zobaczy. Zobaczyć, przeanalizować, podjąć właściwą decyzję i rozpocząć działanie – to właśnie trwa od 3,5 do 5 sekund. Pamiętać musimy jeszcze o tym, że lecimy samolotem ważącym 78 ton, który też potrzebuje czasu na zmianę kierunku lotu, a nie samochodem o wadze półtorej tony, w którym wystarczy wcisnąć hamulec, a ten zatrzyma się niemal w miejscu.

Dlatego też zupełnie niezrozumiała była dla mnie decyzja załogi o rozpoczęciu podejścia do lądowania w sytuacji, kiedy mieli paliwo na to, żeby trochę poczekać. Były wszystkie przesłanki do tego, że absolutnie nie uda się wylądować, a nawet jak się uda, to złamane zostaną wszelkie obowiązujące przepisy i narażą życie pasażerów.

Na podstawie dowodów, które zebraliśmy, nie pokusiłbym się o postawienie rosyjskim kontrolerom zarzutu umyślnego działania, jak to zrobiła nasza prokuratura, już za czasów rządów PiS. Oni chcieli bezpiecznie sprowadzić naszą załogę, ale mieli tylko trzy dni na to, by się przygotować do pracy, bo zostali ściągnięci z innego lotniska. Smoleńskie lotnisko zostało przecież uruchomione tylko z myślą o uroczystościach w Katyniu. Wcześniej od wielu miesięcy było zamknięte. Nie znali więc jego specyfiki, w tym wpływu ukształtowania terenu i przeszkód wokół lotniska na pracę systemu RSL. A przecież ten system, tak podatny na zakłócenia, co dało się zauważyć w Mirosławcu w roku 2008, nie dawał żadnej gwarancji pokazywania wiarygodnej pozycji samolotu.

GR: Czyli można powiedzieć, że przed monitorami w wieży siedzieli ślepi, a za sterami tupolewa głusi.

ML: Po jednej i po drugiej stronie siedzieli ludzie, którzy wpadli w pewnego rodzaju klincz i bali się podjąć zdecydowane decyzje. Ci przed monitorami bali się powiedzieć: „Lotnisko jest zamknięte, zabraniam lądować”, bo co sobie w Moskwie pomyślą. Powinni też nakazać polskim załogom przerwanie podejścia, jeśli patrząc w monitor, nie byli pewni, czy samolot był na ścieżce. Takie wątpliwości padały na wieży podczas sprowadzania tupolewa do lądowania. Z kolei załoga tu-154M podjęła nieracjonalną decyzję o podejściu do lądowania w warunkach pięciokrotnie gorszych od dopuszczanych przepisami. Nie potwierdzała też położenia poprzez podawanie wysokości, gdy kontroler informował o odległości samolotu od lotniska i położeniu względem ścieżki. Co więcej, nie tylko schodziła po niewłaściwej ścieżce, ale też zboczyła z kursu, kierując się wskazaniami błędnie zaprogramowanego komputera nawigacyjnego. Można to spuentować tak: źle wyszkolona załoga spotkała się ze źle wyszkolonymi i niewłaściwie przygotowanymi kontrolerami. Co więcej, zarówno jedni, jak i drudzy działali pod presją.

GR: Presję na Polaków miał wywierać nietrzeźwy gen. Błasik. Tak stwierdzili Rosjanie.

ML: MAK przypisał mu wywieranie presji na załogę. Jak to wyglądało z naszego punktu widzenia? Po pierwsze, formalnie gen. Błasik nie był członkiem załogi, choć był przełożonym pilotów. W tamtym locie był tylko członkiem delegacji, pasażerem. Gdyby było inaczej, powinien istnieć dokument w formie rozkazu lotu potwierdzający, że gen. Błasik był formalnie członkiem załogi, na przykład odbywającym tzw. lot inspektorski. Co prawda mieliśmy

takie podejrzenia, że mógł być to lot inspektorski, bo to pan generał, a nie kapitan samolotu meldował prezydentowi gotowość załogi do lotu, a i sama załoga w czasie lotu wyrażała opinie, które mogły na to wskazywać, ale nie znaleźliśmy dowodów, które by to potwierdzały. Mimo że szukaliśmy.

Co do alkoholu we krwi gen. Błasika… Nie wiem, jak Rosjanie stwierdzili jego obecność. To oczywiście było duże zaskoczenie, dlatego natychmiast poprosiliśmy MAK o przekazanie dodatkowych informacji o przeprowadzonym badaniu, w tym skalowaniu urządzenia, za którego pomocą rzekomo go wykryto. Rosjanie nie odpowiedzieli. Gdyby to zrobili, pewnie musielibyśmy uznać ich ustalenia, bo nie mielibyśmy jak ich podważyć. Jednak nie mieliśmy

wiarygodnego dokumentu mówiącego o tym, że we krwi gen. Błasika stwierdzono alkohol, więc przekazaliśmy MAK, że się z tym ustaleniem nie zgadzamy. W raporcie MAK było jeszcze jedno stwierdzenie, które podważyliśmy. Otóż Rosjanie napisali, że załoga chciała lądować. Czyli w gruncie rzeczy stwierdzili, że wiedzą, jakie myśli krążyły wówczas w głowach pilotów. Znów nie było na to dowodów, w przeciwieństwie do tego, że załoga chciała zrobić podejście próbne, a gdyby nie zobaczyła lotniska, miała odejść. Ewidentnie celowo Rosjanie sformułowali korzystny dla siebie, a niekorzystny dla nas przekaz, że polska załoga na siłę chciała lądować w warunkach, które na to nie pozwalały, i to pod presją pijanego generała.

Maciej Lasek, Grzegorz Rzeczkowski, Kłamstwo smoleńskie? Cała prawda nie tylko o katastrofie, Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2022, s. 235-240.

Książka do kupienia na stronie: https://bit.ly/KlamstwoSmolenskie

.mat. pr..

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama