W filmie i na estradzie
Andrzej Korzyński w filmie i na estradzie. Kompozytor środka
Wyobraźnię muzyczną Polaków meblował przez cztery dekady. Najpierw w latach 60., gdy jako świeżo upieczony absolwent kompozycji i dyrygentury zaczął pracować w rozrywce. Odkrył Piotra Szczepanika, pisał mu przeboje, takie jak „Kochać” czy „Żółte kalendarze”, i akompaniował wraz z zespołem Ricercar ’64. Prezentował bigbit w kierowanym przez siebie Młodzieżowym Studiu Rytm w Polskim Radiu, a jednocześnie zaczął karierę w filmie – od „Wszystko na sprzedaż” Andrzeja Wajdy, reżysera, z którym – podobnie jak z Andrzejem Żuławskim (swoim kolegą ze szkolnej ławki) – stale przez lata współpracował. Z tak dobrym skutkiem, że jako obiecująca gwiazda filmu z miejsca wylądował na kontraktach we Francji i we Włoszech, gdzie pracował dla dużych studiów, Warnera i 20th Century Fox. I być może skończyłby w Hollywood, gdyby po powrocie do kraju nie oskarżono go o „przestępstwo dewizowe” – niezgłoszenie zarobionych na Zachodzie pieniędzy.
Z odebranym paszportem Korzyński, chcąc nie chcąc, zmieniał nam więc w kraju również lata 70. Tu kluczowe były syntezatory – w Polsce prawie nieobecne, ale wykorzystywane przez grupę Arp Life, którą współtworzył z Mateuszem Święcickim i Maciejem Śniegockim. Nagrali kilkadziesiąt utworów, w których wykorzystywali brzmienia elektroniczne. To była muzyka lekka, ale – jak tłumaczył w udzielonym blisko 10 lat temu wywiadzie dla POLITYKI (36/12) – nigdy nie wstydził się w muzyce gatunków, które powszechnie uchodziły za niegodne: „Po 20 latach padły teorie moich kolegów uznających tylko wyrafinowany jazz, wielkie nazwiska.