Czas wolny uważany był kiedyś za szczególny segment doby, tygodnia i roku, w którym człowiek pozostaje poza obowiązkami (zwłaszcza pracą i nauką) i może oddawać się ulubionym czynnościom związanym z rekreacją, rozrywką, kulturą. Zaczęto nawet używać terminu „kultura czasu wolnego” rozumianego zazwyczaj jako synonim kultury masowej.
Okazało się jednak, że w miarę przeobrażeń cywilizacyjnych niegdyś oczywiste relacje między obowiązkami a odpoczynkiem uległy skomplikowaniu. W rozwiniętych społeczeństwach zachodnich przybywało ludzi, którzy samodzielnie mogli decydować o swoim budżecie czasu, a postęp w dziedzinie technologii komunikowania pozwalał na korzystanie z niemal wszystkich (nie tylko z lektury książek i czasopism) form kultury w domu.
Przy okazji sukcesywnie zamazywała się ostra niegdyś granica między tzw. kulturą wysoką a popularną, odbiorem sztuki a odbiorem treści służących rozrywce, aż wreszcie, kiedy upowszechnił się komputer osobisty z internetem, problematyczny stał się także sztywny podział na role producenta i konsumenta kultury. W takiej sytuacji kategoria czasu wolnego, przydatna w warunkach społeczeństwa przemysłowego połowy ubiegłego stulecia, stała się, jak nazwał ją niemiecki socjolog Ulrich Beck, „kategorią zombie” – niczego już nie wyjaśniała, bo mniej lub bardziej wyraźnie rozmijała się ze społeczną praktyką.
Powrót do daczowisk
Tak było na świecie, ale też i w Polsce, która w okresie transformacji ustrojowej przerabiała przyspieszoną lekcję nie tylko przejścia od dyktatury do demokracji, od „realnego socjalizmu” do kapitalizmu, ale także od mozaiki kulturowych nisz (echem debat na ten temat była m.in. książka „Wyż nisz” autorstwa naszego redakcyjnego kolegi Bartka Chacińskiego).