Na 64. edycji nagród Grammy udało się to, co nie wyszło na Oscarach. Udało się – mimo gwiazdorskiego blichtru i kiczowatej otoczki Las Vegas – pokazać wspólnotę artystyczną Ameryki, która czeka na spotkanie z szeroką widownią. Tegoroczna gala nagród amerykańskiego przemysłu muzycznego, przesunięta ze względu na pandemię, odbyła się już w praktycznie normalnych warunkach. Miała więc rozmach, ale też wagę i odpowiedni klimat, opowiadała o współczesnym świecie i o znaczeniu muzyki. W głównych rolach obsadziła postaci, które czerpią wprost z bogatej afroamerykańskiej tradycji muzycznej – od bluesa i jazzu, przez gospel, po R&B i rap. 86 kategorii to spory balast, ale – jak się okazuje – można pokazać, że są punkty, gdzie poszczególne nurty się przecinają.
Batiste i Zełenski. Muzyka wygrywa z ciszą
W takim punkcie stoi bezdyskusyjny zwycięzca tegorocznych Grammy, 35-letni Jon Batiste – pianista, kompozytor, wokalista i lider z Luizjany, znany jako szef muzyczny programu „The Late Show with Stephen Colbert”, a jednocześnie zeszłoroczny zdobywca Oscara za muzykę do filmu „Co w duszy gra” (wspólnie z Trentem Reznorem i Atticusem Rossem) Pixara. W filmie, wspólnie ze swoim zespołem, służył zresztą za punkt odniesienia przy projektowaniu animowanych postaci jazzmanów. Batiste, nominowany w aż 11 kategoriach, odebrał pięć statuetek. Najpierw na rozgrzewce głównej gali: za wideoklip „Freedom”, dwukrotnie za piosenkę „Cry” (w kategoriach odnoszących się do amerykańskiej tradycji: American Roots Performance i American Roots Song) i za ścieżkę dźwiękową do wspomnianego wyżej filmu. Ale na koniec wrócił, by otrzymać także najważniejszą Grammy w kategorii Album roku za płytę „We Are” – amalgamat gatunków i nurtów, od jazzu po hip-hop. Batiste jest pierwszym jazzmanem z najważniejszą Grammy od 14 lat, kiedy to nagrodę odbierał Herbie Hancock. A jego triumf to niezła klamra dla długiej historii – w 1959 r. pierwsze Grammy w kategorii Album roku zdobywali w końcu Henry Mancini (za muzykę do serialu „Peter Gunn”) i Frank Sinatra. Batiste opowiadał o swoim stosunku do muzyki, o tym, że nie ma lepszych i gorszych, że sztuka jest odbierana subiektywnie, a „każda powstająca piosenka czy album mają w sobie rodzaj radaru, który pozwala im odnaleźć tych, którzy najmocniej ich potrzebują”.
W jakiś sposób korespondowało to z wyemitowanym podczas gali Grammy wystąpieniem prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego – takim, jakiego zabrakło na Oscarach. Zełenski mówił o ciszy bombardowanych miast i apelował jak artysta do artystów: „Wypełnijcie tę ciszę waszą muzyką, żeby opowiedzieć naszą historię. Mówcie prawdę o tej wojnie w mediach społecznościowych i w telewizji. Wspomóżcie nas dowolną metodą – ale nie ciszą”. Te słowa były wyraźnym komentarzem do Oscarów, które na niedawnej gali do toczącej się w Ukrainie wojny odniosły się ostatecznie chwilą ciszy.
Skromny Bieber, sensacyjny BTS
Cztery statuetki Grammy – czyli we wszystkich kategoriach, w których był nominowany – odebrał duet Silk Sonic, Bruno Mars i Anderson .Paak. Zdobyli, co było do zdobycia, a swoje zwycięstwo opisali odpowiednim idiomem: „clean sweep”. Zresztą byli zdecydowanymi faworytami – swoją nagrodzoną w tym roku piosenkę „Leave the Door Open” wykonywali na gali Grammy jeszcze w zeszłym. Trudno też nie zauważyć, że mimo pewnych różnic – w tym zasadniczej: w popularności – reprezentują podobną do Batiste′a kategorię: perfekcyjnie wykonywanej muzyki odnoszącej się do tradycji, w tym wypadku R&B i soulu.
Po trzy nagrody dostali Olivia Rodrigo, sensacyjna debiutantka sceny popowej, a także CeCe Williams (w kategoriach muzyki gospel) i Chris Stapleton (country). Warto też odnotować zasłużone zwycięstwo Jazmine Sullivan w kategorii najlepszy album R&B. W trzech rockowych kategoriach triumfował zespół Foo Fighters, który jednak odwołał swój przyjazd na galę. Zamiast ich występu organizatorzy zaprezentowali klip będący hołdem dla zmarłego 25 marca perkusisty tego zespołu Taylora Hawkinsa, uważanego za jednego z najlepszych bębniarzy rockowych scen.
Justin Bieber – wielki przegrany wyścigu po nagrody, nominowany w aż ośmiu kategoriach, nienagrodzony w żadnej – zebrał owacje za swój występ, wykonując piosenkę „Peaches” w skromnej, ale imponującej wersji z fortepianowym akompaniamentem. Na przeciwnym biegunie znaleźli się członkowie superpopularnego koreańskiego BTS brylujący na globalnych listach bestsellerów, którzy tym razem mogli osobiście uczestniczyć w Grammy i byli oczywiście sensacją gali – a swój występ wyreżyserowali w pełnym rozmachu, filmowym stylu.
Czytaj też: Nam strzelać nie kazano! Polacy znów mówią Mickiewiczem
Wskazówka dla Fryderyków
Na stojąco powitano Joni Mitchell, gdy pojawiła się – jeszcze w tej pierwszej, skromniejszej części ceremonii – by odebrać nagrodę za najlepszy album nagrań historycznych („Joni Mitchell Archives – Vol. 1: The Early Years 1963–1967”). Wybitna folkowa kompozytorka i wokalistka weszła na mównicę, wspierając się laską, a wśród podziękowań uwzględniła swojego fizjoterapeutę. W tym roku odebrała też zasłużoną nagrodę specjalną dla postaci roku i miała okazję posłuchać nowych wersji swoich piosenek wykonywanych przez młodszych artystów. Jeszcze wróciła, by zapowiedzieć imponujący występ Brandi Carlile – więc i łączność pokoleniową tegoroczne nagrody zaprezentowały nie najgorzej.
Same Grammy odświeżyły ostatnio regulamin – w mrowiu kategorii jurorzy, czyli członkowie Recording Academy, muszą się poruszać roztropnie, bo głosować mogą tylko w dziesięciu wybranych kategoriach (plus w czterech najważniejszych), co ma zagwarantować jakość typów. To dobra wskazówka dla rozrastających się ostatnio w liczbie kategorii Fryderyków. Tegoroczne Grammy były zresztą niezłym wskazaniem dla wszystkich – koncentracja na istocie sprawy i niezamykanie oczu na kontekst, a do tego sensowne wybory akademików – niewiele było trzeba, żeby poprawić renomę tego miewającego ostatnio słabsze momenty święta amerykańskiej muzyki, w całej jej różnorodności.