Wykluczeni i wyklęci
Rozmowa z Mikołajem Sobczakiem, laureatem Paszportu POLITYKI w kategorii Sztuki wizualne
PIOTR SARZYŃSKI: – Artystów, z którymi robiłem paszportowe wywiady, można podzielić na dwie grupy. Jedni już niemal w kołysce wiedzieli, że będą twórcami, inni zostali nimi właściwie z przypadku. A pan?
Mikołaj Sobczak: – Zdecydowanie należę do pierwszej grupy. Jestem wręcz kliszowym, stereotypowym artystą, który od dziecka uwielbiał sztukę. Pamiętam, jak w moich wczesnych latach szkolnych remontowaliśmy dom. W garażu pozostało sporo klepek parkietowych. A ja przeczytałem gdzieś, że „Mona Lisa” to olej na desce. Nie do końca rozumiałem, o co chodzi z tym olejem, ale na klepkach malowałem zawzięcie. A kiedy usłyszałem o obrazach na płótnie, to kradłem babci ściereczki. Od początku miałem zapędy godne Rubensa – zapraszałem koleżanki i kolegów, którzy współtworzyli ze mną pracownię artysty: pozowali, ale też nakłaniałem ich do zamawiania prac do wymyślonych kaplic. Byłem takim podwórkowym artystą.
Domyślam się, że wcześnie pojawił się w tym imaginarium konkret: mistrz Matejko.
Zgadza się. Jednym z moich pierwszych obrazów w technice „farba plakatowa na szmacie” był Rejtan. Przerobiłem jednak wizję mistrza i domalowałem balkon, na którym stała już caryca Katarzyna II ze swoimi faworytami i patrzyła z góry na Rejtana.
W ten sposób mamy już dwa ważne punkty wyjścia do rozmowy o pańskiej twórczości: słabość do historii i remiksów.
Jest w tym doświadczeniu z dzieciństwa coś, co zostało ze mną do dzisiaj. Otóż wówczas nie malowałem ze zdjęcia, ale zawsze z pamięci, która różne rzeczy wykrzywia, zmienia. Dziś nazywam to rozkoszowaniem się nieudolnością pamięci. Na przykład bardzo nie lubię zapisywać sobie pomysłów na obrazy, szkicować tego, co widzę lub tworzyć skończonych scenariuszy do filmów. To się ma po prostu dziać, spontanicznie rozwijać, zaskakiwać mnie samego.
Historia, przeszłość, pamięć. To nieczęste fascynacje wśród młodych artystów. Były jakieś biograficzne przesłanki, by się nimi zająć w sztuce?
Na pewno fakt, że wychowywałem się w wielopokoleniowej rodzinie, a doświadczenia wojny pozostały w pamięci moich dziadków bardzo żywe, emocjonalne, osobiste, mocno zaznaczone.
Chłonął je pan na tyle silnie, że swój pierwszy dokumentalny film postanowił poświęcić tym wspomnieniom.
Film miał tytuł: „Czy pamiętasz tamten obóz?”. I czułem wówczas, że muszę go zrealizować, niezależnie od tego, czy artystycznie będzie dobry, czy zły. Traktowałem go jako rodzaj długu wobec historii. Dotyczył obozu pracy stworzonego po wojnie przez Polaków dla Niemców, którzy nie zostali wysiedleni, a byli to głównie ludzie starzy i sieroty. W efekcie stał się formą zemsty za nazizm. Często ze strony dawnych sąsiadów. Dziadek dorastał w pobliżu tego obozu i na co dzień obserwował przemoc, gwałty i morderstwa, które tam miały miejsce. Chciałem opowiedzieć historię, w której nie ma wygranych, bo w wojnie nigdy ich nie ma.
Ale ta przeszłość, która w pana twórczości regularnie powraca, zdaje się być też narzędziem do opowiadania o sobie.
Tak, moje prace są jednak zawsze bardzo intymne i związane z osobistymi doświadczeniami, biografią. Wiele wątków w mojej sztuce pojawiło się wyłącznie dzięki bliskim, przyjaciołom, życiowym osobom partnerskim. Uznałem, że najlepszym sposobem na opowiadanie o tych emocjach, przeżyciach, relacjach, złamanych sercach, lub przeciwnie: sercach rosnących, będzie ubranie ich w historyczne, mitologiczne czy szeroko rozumiane kulturowe zjawiska. Tak, by moje prace były rodzajem ekranów, na których każdy, także pan, może zobaczyć swoje doświadczenia. Dlatego cieszę się, że w uzasadnieniu przyznania mi nagrody kapituła zauważyła fakt, że są to prace stawiające wprawdzie wyzwania intelektualne, ale też i emocjonalne.
Czy historia jest tylko scenografią do opowiadania o emocjach, czy jednak też samodzielnym nośnikiem treści i idei pozwalających zrozumieć nam współczesny świat?
Sztuka ma zawsze wymiar indywidualny, nazwijmy go zdrowym egoizmem: przerabiania własnych przeżyć i badania własnych granic. Ale pozwala nam także – i to jest jej wymiar fundamentalny – zrozumieć system, w którym funkcjonujemy. Mam taką swoją kuchenno-filozoficzną teorię na temat rysunku – każdy z nas jako dziecko od niego zaczyna, by ustawić sobie relacje rodzinne: to ja, to mama, to brat. Historia fantastycznie w tym pomaga. A właściwie nie historie, lecz przeszłość, bo niektóre wydarzenia czy osoby nie weszły do oficjalnych narracji. Dzięki badaniu przeszłości wiele się dowiedziałem o naturze człowieka i o mechanizmach rządzących społeczeństwem. Sztukę traktuję jako naukę samodzielnego myślenia, a wystawę – jako otwarte źródła informacji dla widzów: bierzcie, podzielmy się tym, co zdobywamy.
Chyba najbardziej spektakularnym połączeniem przeszłości z teraźniejszością, a intelektu z emocjami, stał się pański cykl, w którym połączył pan kulturę drag queen i historię żołnierzy wyklętych. Na pierwszy rzut oka szokujące i niezrozumiałe zestawienie.
A dla mnie to bardzo oczywiste zestawienie. Uważam, że w obu przypadkach mamy do czynienia z takimi samymi strategiami, choć ubranymi w trochę inne fatałaszki. Kultura drag wyrasta z tradycji teatru antycznego, gdzie wszystkie role odgrywane były przez mężczyzn – i dopiero XVIII w. wpuścił na scenę kobiety. A jego pierwotna funkcja sakralna zmienia się w funkcję komediową – jest np. stałym elementem sceny kabaretowej. Mnie osobiście drag pomagał w odkrywaniu własnej wrażliwości i imponował sposobem ekspresji wolnym od ego. To rodzaj zaklinania rzeczywistości, gdy na chwilę można stać się supergwiazdą czy superbogaczką i rozkoszować życiem, którego realnie los nigdy nam nie dał.
Z kolei analizując fenomen żołnierzy wyklętych i tej ich legendy obejmującej też pewien modowy entourage (koszulki patriotyczne, spektakle uliczne, pirotechnika), zrozumiałem, że jest to ideologiczno-propagandowy sposób skrajnej prawicy na to, by zagubieni we współczesnym systemie mężczyźni, a zwłaszcza młodzi chłopacy, mogli poczuć się „prawdziwymi mężczyznami”. Wchodzą w ten drag obrońców białej Europy, która nawiasem mówiąc, nigdy nie była biała. W drag obrońców religii i Kościołów oraz w wiele innych. Mogą odgrywać rolę superbohaterów, dokładnie tak jak drag queen odgrywają rolę gwiazd. Różnica jest taka, że w pierwszym przypadku mamy celebrację kobiecości, a w drugim – wręcz toksycznej męskości. Gra jest właściwie taka sama. Chciałem pokazać, że ten podział jest sztuczny, motywowany politycznie, bo skłóconym i wpędzonym w strach społeczeństwem łatwiej jest manipulować i rządzić.
Śladem wielu współczesnych artystów sięga pan po różne środki artystycznego przekazu: film, malarstwo, ceramikę, performans. Czy chce pan cały czas mówić o tym samym, ale różnymi sposobami, czy każda z technik służy do tego, by opowiadać o czymś innym?
Korzystam z różnych mediów, ale stawiam ciągle to samo pytanie: jak wydarzenia z przeszłości zmieniają się (lub nie) w oficjalny przekaz historii, element polityki historycznej kreowanej przez innych. Te środki się przenikają. Często akwarele stają się pretekstem do malowania obrazów, a te z kolei motywem moich performansów. Kumulacją tych przepływów jest najczęściej film. To proces bardzo organiczny, spontaniczny. Nie ja kontroluję sztukę, ale ona prowadzi mnie.
Odniósł pan także spory sukces komercyjny. Czy to nie rodzi pokusy i nie stanowi niebezpieczeństwa dla takiej spontanicznej twórczości?
To jest ogromne niebezpieczeństwo. Na co dzień obserwuję, jak sukcesy komercyjne wpływają na niektórych młodych twórców, jak ich artystycznie demoralizują. Dobrze pamiętam, co mi kiedyś powiedział prof. Mirosław Bałka: „To miłe, kiedy przychodzi sukces, ale trzeba stale myśleć o następnych rzeczach”. Czyli celem nie jest osiągnięcie, ale droga. Staram się trzymać tej zasady. Miło odnieść sukces finansowy, ale to nie on jest celem, lecz kolejna wystawa, kolejna obsesja, w którą niechybnie wpadnę.
Mam wrażenie, że w tych kolejnych projektach artystycznych coraz wyżej zawiesza pan widzom poprzeczkę. Weźmy ostatnią warszawską wystawę inspirowaną „Metamorfozami” Owidiusza – by w pełni zrozumieć symbolikę poszczególnych prac, trzeba by mieć równocześnie profesurę z filologii klasycznej, historii i filozofii.
To prawda, nie lubię podawać konkretnych rozwiązań „na tacy”. I robię to w ramach mojej ulubionej gry: podejmowania ryzyka i bawienia się tymi wszystkimi kliszami mówiącymi o tym, jak powinna wyglądać „poprawnie przeprowadzona narracja”. Na tym polega rola młodego artysty: sprawdzać, czy istnieją jakieś granice i nieustannie je testować. Ryzykować. To jest trudne i zajęło mi kilka lat, by uświadomić sobie, że przed otwarciem wystawy jestem swoim jedynym widzem, więc to przede wszystkim ja muszę czuć fascynację, że coś się we mnie zmienia dzięki tej pracy. A to wymaga najtrudniejszego: absolutnej szczerości wobec siebie. Jeśli będę podążał ścieżkami wskazanymi na akademii lub podglądanymi w pismach o sztuce współczesnej, to zajdę jedynie na odkryte już lądy.
To szlachetne, ale pańskie artystyczne rebusy są niekiedy bardzo trudne. Czy jest sens uprawiać sztukę, którą od razu trzeba tłumaczyć?
Tak, jest sens. W mojej sztuce widzę dwa poziomy. Pierwszy, czysto emocjonalny i wizualny, gdy widz zostaje skonfrontowany z bogatą narracyjną, kolażową formą i np. w kulturach mniejszości lub grup wykluczonych nagle może odnaleźć własne doświadczenia. Ale jest także druga warstwa, rodzaj mikrowykładu czy przewodnika po historycznych źródłach. Komplikuję przekaz, żeby nie dawać pretekstów do prostego myślenia: „Aha, to jest o drag queens, czyli mnie nie dotyczy”. A nie wiedząc do końca, o czym jest praca, widz zostaje zmuszony do poszukiwania, mierzenia się z nieznanym. Zdaję sobie sprawę, że jest to dla niego bardzo niekomfortowa sytuacja przebodźcowania. Ale w sumie lepsza niż czytelny przekaz typu: „Kochajmy się!”.
Można odnieść wrażenie, że traktuje pan sztukę jako rodzaj misji: tłumaczyć, wzruszać, zmuszać do myślenia, czynić ludzi lepszymi.
Tak, absolutnie. I nawet jestem w stanie dokładnie wskazać moment, w którym to sobie uświadomiłem. To było podczas mojego stypendium artystycznego w Berlinie. Trafiłem do obcego kraju, do bardzo specyficznego miasta, kiepsko znając język. I nagle zrozumiałem, że nigdy nie czułem się tak bardzo samotny. To mnie pchnęło do postawienia samemu sobie kilku fundamentalnych pytań typu: po co to robię, o co mi chodzi? I wówczas zrozumiałem, że to, co jest najsilniejszym motorem mojego działania, to właśnie poczucie misji, świadomość, że mogę dzielić się z ludźmi tym, co udało mi się zebrać i doświadczyć. Także wówczas zrozumiałem, jak ważna jest współpraca i jak wykastrowany kreatywnie czuję się sam ze sobą. Lubię postrzegać swoich przyjaciół, ale też całe społeczeństwo jako takie ciało złożone tylko z oczu, które widzi równocześnie przód i tył, jest w stanie szybciej zobaczyć zagrożenie, ale i rozwiązanie problemu. To był moment bardzo formujący mnie jako artystę.
Wcześniej, podczas studiów w Polsce nie miał pan takich przemyśleń?
Miałem inne. Zacznę od tego, że uwielbiałem studiować, zajęło mi to chyba z dziesięć lat. Studia dawały mi mnóstwo satysfakcji, poczucie rozwoju, ale też bezpieczeństwa. Tę miłą świadomość, że jest pracownia, do której mogę codziennie przyjść, są znajomi i przyjaciele, z którymi mogę codziennie rozmawiać, że jest mentor – najczęściej profesor, na którego mogę liczyć. Pod koniec studiów dotarło do mnie, że muszę jak najwięcej wychodzić poza mury uczelni, by się jej przeciwstawiać, a nie bezkrytycznie przyjmować głoszone tam prawdy. Chcę być dobrze zrozumiany: nie uważam, że konserwatywny system nauczania sztuki jest zły. Paradoksalnie ma wielką zaletę: jest świetną okazją dla młodego artysty, aby przezwyciężać schematy, osiągać artystyczną niezależność. Chociaż przydałby się również podmuch świeżego powietrza dla równowagi – to na pewno.
A co dały panu studia w Niemczech?
Przede wszystkim zupełnie nowe, szersze spojrzenie na Polskę. Wcześniej uważałem, że istnieje mój krąg kulturowy i inne kręgi (prawicowy, kościelny), które funkcjonują jak samotne wyspy, bez punktów stycznych. Z niemieckiej perspektywy zrozumiałem, że te systemy są ze sobą mocno połączone, nawzajem na siebie wpływają, a nawet karmią się sobą, rzucają sobie wyzwania. Myślę, że bez studiów w Niemczech nigdy bym nie zestawił ze sobą żołnierzy wyklętych i drag queen, bo tych pierwszych uważałbym za obcych, może nawet moich wrogów. Teraz przyjąłem i rozumiem, że polskie dziedzictwo jest moim dziedzictwem, nawet jeśli się z nim głęboko nie zgadzam.
ROZMAWIAŁ PIOTR SARZYŃSKI
***
Mikołaj Sobczak (ur. w 1989 r.) – studiował na ASP w Warszawie, a także w Berlinie i w Münster w Niemczech. Wykorzystuje wiele środków artystycznego wyrazu: od ceramiki, przez performanse, po instalacje. Ale ceniony jest szczególnie za malarstwo. Sięgnął po konwencję malarstwa historycznego i odświeżył ją, odwołując się do tematyki związanej z grupami zapomnianymi lub marginalizowanymi.
Partnerem kategorii jest Miasto Sopot