Kultura

To nie przygrywka

Rozmowa z Dominikiem Strycharskim, laureatem Paszportu POLITYKI w kategorii Teatr

Dominik Strycharski (ur. 1975 r. w Bytomiu) – kompozytor, improwizator, flecista, wokalista i performer. Jako kompozytor muzyki teatralnej jest współtwórcą ponad 90 spektakli. Jest też autorem muzyki do dokumentu kreacyjnego „Symfonia Fabryki Ursus” w reż. Jaśminy Wójcik. Dominik Strycharski (ur. 1975 r. w Bytomiu) – kompozytor, improwizator, flecista, wokalista i performer. Jako kompozytor muzyki teatralnej jest współtwórcą ponad 90 spektakli. Jest też autorem muzyki do dokumentu kreacyjnego „Symfonia Fabryki Ursus” w reż. Jaśminy Wójcik. Leszek Zych / Polityka
Staram się oddać napięcie, które wynika z treści, z bohaterów. Teatr i muzyka mają mnóstwo punktów stycznych – mówi Dominik Strycharski, który odebrał Paszport POLITYKI jako muzyk w teatrze.
Polityka
Polityka
Polityka

ANETA KYZIOŁ: – O ścieżce dźwiękowej „Jądra ciemności” w reż. Pawła Łysaka z warszawskiego Teatru Powszechnego, spektaklu, który ogląda się w słuchawkach, krytycy pisali: fonosfera. Jak sam nazywasz swoją pracę w tym przedstawieniu?
DOMINIK STRYCHARSKI: – Fonosfera, soundscape, czasem myślę o tym jako o rzeźbie dźwiękowej. Paweł Łysak od początku miał pomysł, że to będzie spektakl na słuchawki. Dla kompozytora oznacza to duże przedsięwzięcie, bo widz w słuchawkach nie powinien słyszeć kompletnej ciszy, inaczej niż podczas typowego spektaklu, gdzie muzyka wchodzi w konkretnych momentach i scenach, nie musi i nie jest obecna stale. Dlatego doprosiłem do współpracy Kubę Sosulskiego, który stał się w tym projekcie realizatorem dźwięku. To on wymyślił, jak omikrofonować scenę, i skonstruował mikrofon 360 stopni, zbierający dźwięki z całej przestrzeni, który wygląda jak głowa z mikrofonami w uszach. Próby z aktorami, po osiem godzin dziennie, odbywały się w słuchawkach, do mikrofonów i mikroportów inaczej się podaje tekst niż wprost do widowni, to wymagało zmiany poziomów głośności, energii, ekspresji. Praca nad „Jądrem ciemności” to był proces artystyczno-techniczny. Sam tworzę dużo muzyki na słuchawki, jestem zafascynowany muzyką jako zjawiskiem dźwiękowym, brzmienie interesuje mnie w równym stopniu, co forma czy harmonia, więc praca w Powszechnym była zbieżna z moimi fascynacjami. Tu mogliśmy zagrać planami dźwiękowymi, gdy np. aktorka szepcze do ucha, a aktor krzyczy z daleka. Obok miksowanych głosów aktorów i odgłosów używanych rekwizytów jest tu też muzyka elektroniczna, powstała na bazie przetworzenia mojego głosu i mojego śpiewu. W dwóch scenach pojawia się pianino i kilka razy flet. Całość wyszła bardzo organiczna, co dobrze oddaje ducha spektaklu i idee, które porusza.

To największe wyzwanie w twojej teatralnej karierze? Czy może muzykowi zajmującemu się postjazzem
i elektroniką trudniej szło komponowanie piosenek inspirowanych fado i rytmami latynoamerykańskimi?

Mówisz o spektaklu Katarzyny Raduszyńskiej „Cudowne morderczynie” z teatru w Koszalinie? Były też inne wyzwania. W „Księciu niezłomnym” w reż. Pawła Świątka grałem muzykę na żywo. Paweł wymyślił, że spektakl będzie w konwencji gry komputerowej, a moją rolą będzie wykonywanie dźwięków synchronicznie z ruchami aktorów, mam jakby animować dźwiękowo ich postaci. To wymagało ode mnie niesamowitego skupienia podczas całego przedstawienia i wymyślenia całego języka dźwiękowego owej gry. W innym spektaklu Świątka, w „Bolesławie Śmiałym”, gram Rapsoda i mam nawet scenę mówioną, dialog z Michałem Majniczem, w którym go morduję dźwiękowo. Na początku ten aktorski występ u boku profesjonalistów bardzo mnie stresował. W wystawionym przez Bartosza Szydłowskiego „Śniegu” według Orhana Pamuka wyzwaniem był ogrom kontekstów muzycznych, które trzeba było uwzględnić. Chodziło o połączenie muzyki prawie filmowej z odniesieniami do kultury islamu, oddanie napięcia, które jest w bohaterach, także erotycznego.

Jedna z najlepszych scen tego spektaklu trwa 30 minut
i jest filmowaną rozmową dwóch mężczyzn.

Bardzo długo myślałem, co zrobić, żeby muzyka w tej scenie nie zamęczała, nie narzucała się, a z drugiej strony budowała atmosferę tej niesamowitej, pulsującej od napięcia rozmowy. Ostatecznie postawiłem na leżące, długo wybrzmiewające akordy trąbek z tłumikem… Muzyka w tym spektaklu działa na kilku poziomach jednocześnie. Zresztą ja nigdy nie traktowałem muzyki jako „atmosferki”, przygrywki, umilacza. Dla mnie muzyka w teatrze jest narratorką, tak samo zresztą jak choreografia, scenografia czy światło. Przedstawienia, które współtworzę, mają podbudowę filozoficzną, stoją za nimi przemyślenia twórców i ja się do tego muszę w muzyce odnieść, staram się oddać napięcie, które wynika z treści, z bohaterów. Bo teatr to jest przede wszystkim napięcie, przynajmniej dla mnie, dramaturgia.

W muzyce jest inaczej?
Bywa różnie. Są też przecież kompozycje, które perfidnie się nie rozwijają w żadną stronę, i improwizacje, w których nie budujesz żadnej dramaturgii, tylko tworzysz pewną atmosferę, pewien świat, w którym słuchacz ma się zanurzyć. Ale generalnie teatr i muzyka mają mnóstwo punktów stycznych.

A jak się w tym mieści boks, który uprawiasz? Na rozmowę przyszedłeś prosto z treningu, obolały, ale zadowolony.
Myślę, że Miles Davis to dobrze ponazywał – był fanem boksu i sam też trenował. W boksie ważny jest timing, co łączy go z muzyką i z teatrem. Wyczucie frazy, tempo, zmiany tempa. Ja trenuję dla siebie, dla zdrowia fizycznego i psychicznego. Na ringu, tak jak w życiu, trzeba pokonywać przeciwności, wygrywać z tym, przed czym się ucieka. Treningi pomagają mi lepiej panować nad emocjami, paradoksalnie także nad agresją, boks to wentyl.

Są dwie szkoły. Jedna twierdzi, że pandemia i lockdowny nas zmieniły, druga, że najwyżej chwilowo. Do której się zaliczasz?
Przez dwa miesiące wydawało się, że mogła mnie zmienić diametralnie. W 2020 r., pierwszym roku pandemii, podczas meczu piłkarskiego stałem na bramce i odbiłem piłkę napiętymi palcami. Zerwałem ścięgna, palce opadły. Pomyślałem, że to koniec, bez sprawnych palców nie mógłbym być flecistą, a gram od 17. roku życia. Choć wciąż pozostawałaby mi kompozycja, elektronika i śpiew. Potem było unieruchomienie palców, dwa koszmarne miesiące ze stabilizatorami, co było torturą, potem zdjęcie i ulga: nie opadają. Jeszcze rehabilitacja – i sprawność wróciła.

Happy end.
Udało się. Ale cała sytuacja dała mi do myślenia. Uzmysłowiłem sobie, że od zawsze budowałem w sobie poczucie, że jestem silny i nietykalny. Także w teatrze. Że nikt i żadna zła, nieprofesjonalna czy agresywna uwaga mnie nie może zranić, jakbym miał na sobie zbroję. Mówiłem sobie: OK, ta osoba jest słaba, a jej zachowanie po mnie spływa.

Siedząc sam w domu, zdałem sobie sprawę, że to iluzja. Przyznałem sam przed sobą, że mogę być słaby, czuć się dotknięty i mogę o tym mówić, komunikować, co nie działa w relacji, wyrzucić to z siebie. Dotychczas robiłem to tylko poprzez muzykę. To dla mnie duża zdobycz, to mi dało siłę, bo człowiek, który się broni i nie dopuszcza prawdy, jest de facto słabszy. Od ponad roku notuję swoje myśli, staram się nazywać swoje stany, problemy, bo w wieku, w którym jestem, czuję, że czas na zmianę. Stare schematy działania, reagowania, relacji z ludźmi już przestają działać, stają się pułapką. Notuję w zeszycie, który mi podarowała Gosia Halber. Ona robi dla przyjaciół zeszyty ze znalezionych kartek, absolutnie wspaniałe, każdy inny. W tym roku dostanę następny.

Zeszytoterapia?
Może tak, a może coś więcej. Pandemiczne lockdowny dały mi czas na to, na co zwykle, w biegu, go nie miałem: przemyślenie swoich relacji, tego, czym jest dla mnie praca, czym samotność. Zacząłem bardziej dbać o ważnych dla mnie ludzi. Zawsze byłem outsiderem i właśnie poprzez muzykę mogę coś od siebie dać – czy oddać – społeczeństwu. W lockdownie zacząłem projekt „Relation in Isolation”, który w tym roku wreszcie wydam w serwisie Bandcamp.

Zaprosiłeś ludzi do przysyłania nagrań pandemicznych, z który stworzysz utwór. Jaki był odzew?
Dostałem dźwięki od ponad 50 osób, osobiste opowieści. Niektórzy grali, inni spacerowali czy nagrywali ptaki, lepiej lub gorzej sobie radzili z nową, stresującą sytuacją. Całe spektrum reakcji na lockdown.

Działanie na granicy muzyki i aktywizmu społecznego to dla ciebie nie nowość. Film Jaśminy Wójcik „Symfonia Fabryki Ursus” i twoja płyta z muzyką do niego to efekt warsztatów wokalnych z grupą byłych pracowników fabryki ciągników Ursus i pracy z członkami Orkiestry Dętej Ursus. Była też praca ze skandującym chórem w „Edypie w Kolonos” oraz praca z 35-osobowym chórem na wystawie Wilhelma Sasnala w Muzeum POLIN.
To się wszystko bierze z warsztatów głosu, improwizacji i performansu dźwiękowego, które od 13 lat prowadzę w świdnickim ośrodku kultury, a które po raz pierwszy poprowadziłem w Berlinie prawie 20 lat temu. Do Świdnicy zaprosił mnie aktor krakowskiego Starego Teatru Juliusz Chrząstowski, który stamtąd pochodzi i cyklicznie prowadzi tam warsztaty aktorskie. Po drodze było kilka innych warsztatów i wykształciłem własną metodę pracy z amatorami. Ludzie bardzo się otwierają, gdy pracują z dźwiękiem, z głosem. Muzyka mniej dzieli, bardziej łączy, sprowadza nas do ludzi, którzy coś rozumieją, coś czują, nie ma znaczenia pochodzenie, urodzenie, poglądy, edukacja, wiek. To mi się najbardziej w tych warsztatach podoba, poza tym że czasem powstaje też ciekawa sztuka.

ROZMAWIAŁA ANETA KYZIOŁ

***

Dominik Strycharski
(ur. 1975 r. w Bytomiu) – kompozytor, improwizator, flecista, wokalista i performer. Samouk wsparty studiami na Wychowaniu Muzycznym na Uniwersytecie Śląskim w Cieszynie, z których najlepiej wspomina zajęcia z dyrygowania chórem. Jako muzyk ma na koncie ponad 30 płyt z muzyką improwizowaną, elektroniczną, współczesnym jazzem, posthip-hopem czy noise, w której chętnie wykorzystuje własny głos i jego elektroniczne przetworzenia. Jako kompozytor muzyki teatralnej jest współtwórcą ponad 90 spektakli. Jest też autorem muzyki do dokumentu kreacyjnego „Symfonia Fabryki Ursus” w reż. Jaśminy Wójcik.

Partnerem kategorii jest Miasto Białystok

Polityka 7.2022 (3350) z dnia 08.02.2022; Kultura; s. 81
Oryginalny tytuł tekstu: "To nie przygrywka"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Sport

Kryzys Igi: jak głęboki? Wersje zdarzeń są dwie. Po długiej przerwie Polka wraca na kort

Iga Świątek wraca na korty po dwumiesięcznym niebycie na prestiżowy turniej mistrzyń. Towarzyszy jej nowy belgijski trener, lecz przede wszystkim pytania: co się stało i jak ta nieobecność z własnego wyboru jej się przysłużyła?

Marcin Piątek
02.11.2024
Reklama