70 lat temu, 9 kwietnia 1937 r. zmarł Franc Fiszer, największy oryginał okresu międzywojennego. Umarł, gdy nad Polskę nadciągały chmury, które dwa lata później przerodziły się w wojenną nawałnicę. W kraju powstał Ozon (Obóz Zjednoczenia Narodowego), głoszący konieczność skupienia się narodu wokół armii i osoby Marszałka Rydza-Śmigłego. Na uniwersytecie bojówki ONR-owców i nacjonalistów żydowskich prowadziły regularne wojny. Trwała nagonka na Tuwima za jego wiersz „Do generałów”.
W roku 1937 już nie było w Polsce atmosfery sprzed I wojny światowej, gdy najwybitniejsi pisarze przychodzili do „Udziałowej” na kawę, plotki, czy „rozmowy istotne” – jak je nazywał Witkacy. Wśród zajadłych waśni zniknął też nastrój pogody typowy dla początków „Ziemiańskiej”, gdy zwykli mieszkańcy Warszawy pojawiali się w kawiarni nie tylko dla małej czarnej, ale by popatrzeć na sławnych poetów, na Wieniawę, czy znanych aktorów. Słuchano ich żartów, które natychmiast obiegały całe miasto. Śmierć Franca Fiszera jest pewną cezurą. Zmieniło się oblicze Warszawy, która wkrótce miała zginąć. Polski Falstaff, Sokrates i Zagłoba w jednej osobie nie dożył na szczęście zagłady ukochanego miasta.
Klasyczny improduktyw
Naprawdę nazywał się Franciszek Fiszer i pochodził ze spolonizowanej rodziny niemieckiej. Przez przyjaciół nazywany przed I wojną z francuska Fransem, w okresie międzywojennym, gdy rozsławiły go anegdoty, szopki polityczne i karykatury – Francem. Był rówieśnikiem Paderewskiego, urodził się w 1860 r., zatem jego dzieciństwo i młode lata przypadły na czas żałoby narodowej po upadku powstania styczniowego. Wydawałoby się, że atmosfera domu rodzinnego będzie przypominała to, co znamy z lektury „Nad Niemnem”: melancholię, heroiczne trzymanie się ojcowizny - symbolu polskiego stanu posiadania, walkę z rusyfikacją.