Wirus Bergmana
Wirus Bergmana. W pandemii odbiór dorobku Szweda wyraźnie się ożywił
Bezgraniczne uwielbienie dla sztuki Bergmana najgłośniej wyrażał ostatnio chyba Woody Allen, dziś w środowisku filmowym persona non grata. Gdy zamilkł, okryty infamią wywołaną falą oskarżeń o pedofilię, wydawało się, że i nazwisko Bergmana stanie się synonimem odległej epoki, czymś w rodzaju egzotycznego muzeum, do którego zaglądać będą głównie historycy kina. Wszystko zmieniła pandemia, która skłoniła artystów do przyjrzenia się rzeczywistości z niewygodnej i mocno niechcianej perspektywy: izolacji, samotności, nietrwałości związków oraz śmierci. A nikt tego nie robił lepiej od autora „Szeptów i krzyków”.
Depresję, egzystencjalne lęki, rosnącą niepewność z powodu zagrożenia śmiercionośnym wirusem Bergman również przedstawił – pół wieku temu w „Siódmej pieczęci”. Co prawda w kostiumie dżumy atakującej XIV-wieczną Europę, kiedyś odczytywanym jako alegoria strachu przed wojną atomową, ale jak ulał pasującym także do obecnych nastrojów. Covid-19 urealnił wizję Bergmana, objawił jej moc, i to w dosłowny sposób, przeciągając refleksję nad krótkotrwałością i absurdem ludzkiego życia do naszych czasów. To rozbudziło ciekawość, przysporzyło twórcy nowych admiratorów.
Drapieżny intelektualista
„Nie filozoficzne konstrukcje, nie oryginalne i piękne relacje ze snów, (…) ale portret uczuć, których doświadczamy wszyscy i które rozumiemy, bo bez przerwy drżymy rozciągnięci między miłością i nienawiścią, między strachem przed śmiercią i pragnieniem spokoju, zawiścią i wielkodusznością, między dotkliwym poczuciem poniżenia a rozkoszą zemsty” – pisał w mało znanym eseju o „Milczeniu” Krzysztof Kieślowski. Dla niego najważniejsze filmy Bergmana to te podejmujące temat relacji rodzinnych, przede wszystkim kosztów psychicznych, jakie za karierę artysty muszą płacić jego bliscy i on sam.