Wielkie opowieści science fiction czy fantasy, choć ze swej natury są poza rzeczywistością, nie powstają w izolacji i coś mówią o naszym świecie. Z tej perspektywy „Władca Pierścieni” Tolkiena jest opowieścią o narodzinach faszyzmu i traumie drugiej wojny światowej. „Star Trek” wiąże się z fascynacją ludzkimi możliwościami i pierwszymi wyprawami w kosmos. Christopher Hitchens twierdził, że „Gra o tron”, ze swoją cyniczną Realpolitik i galerią przebiegłych bohaterów, to „metaforyczne opowiadanie o równolegle triumfującym w realu neoliberalizmie”. Czym w takim razie jest „Diuna” Franka Herberta, wydana oryginalnie w 1965 r.? Choć tylko nieznacznie starsza od „Star Treka”, jest zapisem zupełnie odmiennych emocji – zwątpienia w przyszłość.
Planetarny feudalizm
Uniwersum stworzone przez Herberta to mieszanka zaawansowanej technologii (broń laserowa, podróże międzygalaktyczne) i na wskroś średniowiecznej kultury, z upadającymi imperiami, ultrafeudalizmem i religijnymi zakonami. Herbertowskie Średniowiecze to jednak nie Tolkienowskie Śródziemie, ale raczej Kontynent Sapkowskiego z całą jego brutalnością – u Herberta inteligencja jest przede wszystkim narzędziem zła. Jeden z pomniejszych bohaterów „Diuny” mówi w pewnym momencie: „Ten planetarny feudalizm jest najlepszym ustrojem społecznym dla międzygwiezdnej cywilizacji”. Jego sukces wywodzi się z „odwiecznej ludzkiej potrzeby hierarchii”. Z potrzeby „świata, w którym każdy zna swoje miejsce”.
Niejako potwierdzając ten średniowieczny zamysł, Herbert stworzył „Diunę” bez komputerów i robotów. Całe wieki przed wydarzeniami opisanymi w książce ludzie zbuntowali się przeciwko inteligentnym maszynom, zniszczyli je wszystkie, a potem zabronili ich budowy.