Radość z życzliwego przyjęcia najnowszego filmu Jana P. Matuszyńskiego na prestiżowym weneckim festiwalu szybko w sieci wyparowała. Ton dyskusji się zmienił, gdy na zdjęciach ze ścianki i czerwonego dywanu nie doszukano się autora reportażu „Żeby nie było śladów”, którym twórcy się inspirowali, biorąc od niego także tytuł. A nie doszukano się, bo go tam istotnie nie było. Przeoczenie, wstydliwy standard, a może nie ma co się dziwić? Pisarz i dziennikarz Cezary Łazarewicz był w Wenecji obecny, ale nie jako członek filmowej ekipy. Poleciał na własny koszt, w ostatniej chwili i jako widz. Towarzyszyła mu na miejscu Ewa Winnicka, również reporterka, prywatnie żona. Zaproszenia organizowali dla nich producenci filmu.
W środowisku, jak to się mówi, zawrzało, a dyskusja o wkładzie – dowolnego – pisarza w – dowolne – zekranizowane dzieło przyjęła nowoczesną formę domina wpisów na Facebooku. W tym pretensji, skarg, zażaleń i pomysłów na przyszłość. Można ostrożnie założyć, że przy odrobinie dobrej woli wszystkich stron: branży filmowej, festiwalowej i literackiej coś faktycznie się zmieni i autorzy książkowych pierwowzorów będą w przyszłości eksponowani lepiej. Polska nie jest tu zresztą odosobnionym przypadkiem; spory o adaptacje są emocjonalne, żywe i odwieczne, czasem przenoszą się do sądów – choć na ogół kończą się polubownie, często zostawiają po sobie niesmak. Da się inaczej? I jak przy okazji nie wylać dziecka z kąpielą?
Autor w roli głównej
Nie stało się być może najlepiej, że spór o „Żeby nie było śladów” przybrał formę monologów na Facebooku, które łatwo wymykają się spod kontroli, gubiąc istotę sprawy i wypaczając intencje najbardziej zainteresowanych stron. Ale i trudno o formułę bardziej demokratyczną, zwłaszcza że głos w tej dyskusji zabrali autorzy chętnie ekranizowani i poczytni, nawet jeśli nieco „ich poniosło”.