JANUSZ WRÓBLEWSKI: – Jak to jest być przez kilkanaście lat rozchwytywanym aktorem drugiego planu i dopiero w wieku 40 lat zagrać rolę pierwszoplanową?
PIOTR GŁOWACKI: – Staram się postrzegać swoją karierę jako najprostszą możliwą drogę do punktu, w którym znalazłem się teraz. Może kręta to ścieżka, ale wszystko, co do mnie przychodzi, traktuję jako narzędzie samopoznania i rozwoju.
Frustrujący proces?
Konsekwentny. Studiowałem też długo. Dyplom uzyskałem, mając 28 lat. Obroniłem się w wieku 32 lat. Doktorat zrobiłem jako 39-latek.
Cztery razy zdawał pan do szkoły aktorskiej, a teraz w niej wykłada. Taki był plan?
Widocznie tak mi było pisane. Jestem zadowolony z życia, jakie prowadzę.
Pana ambicja nie ucierpiała?
Tworzenie, kreatywność – ludzie z zewnątrz oceniają to, co widzą. Wielu rzeczy nie dostrzegają, nie mając dostępu do procesu, czasami coś ich zachwyci. Tylko twórca wie, jak jest naprawdę, co z wyobrażonego udało się urzeczywistnić.
Ciągły progres?
Do 30. roku życia skupiałem się na teatrze. Potem wszedłem do filmu i próbowałem poznać go z różnych stron, uczyć się tej sztuki tak, jak wcześniej uczyłem się sceny, czułem potrzebę szukania nowych doświadczeń.
Szybko postanowił pan odejść z TR Warszawa, jednej z najbardziej kreatywnych scen w Polsce.
Spotkałem się wtedy z René Polleschem, wizjonerem teatru postdramatycznego. Poddaje on krytycznemu oglądowi sam konstrukt teatru, zamieniając strukturę dramatyczną opartą na konflikcie, reprodukcji przemocy, w laboratorium, w którym aktor, próbując zrozumieć swoją kondycję, staje się dla widza „pilotem oblatywaczem życia” – przykładem do rozumienia, do podawania w wątpliwość jego własnej kondycji w jego świecie.