Ciało zbiorowe
Feministki tańczące. W spektaklu „Panie władzo, to są tylko tańce” stawką jest zbiorowy bunt
Marta Ziółek, choreografka i tancerka, siada przy stole na warszawskim placu Defilad, spogląda w górę, bo jej obecne miejsce pracy to taras widokowy na 30. piętrze Pałacu Kultury i Nauki. Z plecaka wyciąga 640-stronicową „To jest wojna: kobiety, fundamentaliści i nowe średniowiecze” Klementyny Suchanow, wydaną w ubiegłym roku tuż przed pandemią. Książka jeży się od kolorowych zakładek. Czyta fragment: „Moja córka była zażenowana, gdy krzyczałam razem z innymi, nieznanymi kobietami. Ona jeszcze nie poczuła tego krzyku w krtani, jeszcze krępowały ją gimnazjalne konwenanse. Wspólny krzyk w publicznym miejscu to przełomowy krok dla człowieka, który po raz pierwszy wychodzi protestować na ulicę. Właśnie go wspólnie robiłyśmy”. – Ten głos to jest głos ciała. Podczas pracy nad spektaklem dużo czasu poświęcamy językowi zakotwiczonemu w ciele, w geście, we wspólnym rytmie. Mocne stopy, otwarta miednica – tłumaczy choreografka.
Feminizm Suchanow jest feminizmem ulicznym, czyli realizuje się w działaniu, i to podejście jest jej bliskie. Ale Ziółek widzi też pułapki: – Robienie sztuki odnoszącej się do tej tematyki może być ryzykowne. Spektakl jest sztucznie skonstruowaną sytuacją, wychodzi poza to, co proponuje ulica i aktywizm. Nie buduje polityczności w tak bezpośredni sposób. Na książkę Suchanow patrzymy krytycznie, ale poprzez ciało odnosimy się do tego, czego ona dotyczy.
Anka Herbut, dramaturżka, dodaje: – Żeby napisać tę książkę, Suchanow musiała jednak zejść z ulicy, spojrzeć z dystansu, poddać to, czego doświadczała refleksji i trochę pointelektualizować.
Ma na myśli imponujący research autorki, przeprowadzony w kilku krajach, który doprowadził do konkluzji, że rosnące w siłę fundamentalistyczne, konserwatywne i parareligijne ruchy walczące z dziedzictwem rewolucji lat 60.