Remigiusz Mróz zdradza m.in. co traci w realu, gdy zanurza się w świecie fikcji oraz dlaczego warto mówić głośno o przemocy wobec kobiet.
Anna Dobrowolska: Czy według Ciebie Remigiusza Mroza, Olgę Tokarczuk i Stephena Kinga łączy coś ponad to, że są najchętniej czytanymi przez Polaków pisarzami?
Remigiusz Mróz: Myślę, że łączy nas całkiem sporo. Wszyscy po pierwsze kochamy literaturę jako czytelnicy, a po drugie tworzymy wyłącznie z pasji. I wiem, że to może wydać się niektórym obrazoburcze, ale na tym najbardziej podstawowym poziomie mamy też taką samą filozofię pisania – u Olgi ukształtowała się pewnie w dużej mierze dzięki Philipowi K. Dickowi, u Kinga dzięki innym amerykańskim pisarzom gatunku. A ja przyjąłem ją od niego.
Uważasz się za dobrego pisarza?
Ty mi to powiedz. Jestem chyba ostatnią osobą, która powinna odpowiadać na to pytanie.
Jakie zarzuty ze strony krytyków bolą Cię najbardziej?
Po tylu premierach powinienem się już chyba na nie uodpornić. I pewnie w dużej mierze tak jest, ale nadal potrafi zaboleć, kiedy ktoś mówi o robieniu na akord albo pisaniu na kolanie. Każda książka to wycinek mojego życia – podczas pracy nad nią poświęcam jej wszystko i daje z siebie tyle, ile potrafię. Nie liczy się wtedy nic poza nią.
Czujesz się celebrytą?
Daj spokój. Jakieś trzysta sześćdziesiąt dni w roku siedzę w T-shircie i spodniach dresowych, stukając w klawiaturę. Na pozostałych pięć wychodzę do mediów.
Czy Remigiusz Mróz – pisarz, to też pewna forma Twojej kreacji? Czujesz, że jesteś swoim własnym pr-owcem, czy ktoś Ci doradza w kwestii wizerunku?
Takie pytania zawsze trochę zbijają mnie z tropu, bo nie wiem, jaki to wizerunek i na czym polega ta kreacja. Jakiś czas temu trafiłem na licencjat albo magisterkę, w którym ktoś analizował moją strategię marketingową – i chyba właśnie wtedy dowiedziałem się w ogóle, że jakąś mam. Często słyszę też, że mam utrwalony image – ale jak mam się ubierać do telewizji albo na sesję zdjęciową? Tak samo przecież wbiję się w garnitur, kiedy idę na chrzciny.
O co jeszcze nikt nigdy w wywiadzie Cię nie zapytał?
O moją ulubioną apelację win z lewego brzegu Bordeaux.
Czy Twoi bliscy czytają Twoje książki? Masz jakiegoś zaufanego „recenzenta”, którego opinia jest dla Ciebie istotna?
Jest trochę takich ludzi, ale nie wiem, czy zdają sobie z tego sprawę – często są to po prostu czytelnicy, którzy towarzyszą mi od samego początku. I niekoniecznie wiedzą, że podglądam sobie ich opinie tu i ówdzie.
Ile książek czytasz w ciągu roku?
Na pewno nie tyle, ile ich piszę. Nie, nie, żartuję. Nie mam pojęcia, może pięćdziesiąt albo sześćdziesiąt? Trudno policzyć, bo nauczyłem się parę lat temu, że nie muszę każdej kończyć – jeśli widzę, że autor nie wypruł sobie flaków podczas pisania i nie zostawił serca między stronami, to odkładam.
Przyklejono Ci łatkę pracoholika – sam też postrzegasz siebie w tych kategoriach?
No ba! Urodziłem się pracoholikiem. Tylko nie wiedziałem o tym aż do studiów – w liceum byłem modelowym bumelantem.
W wielu wywiadach powtarzasz, że ciągle podnosisz sobie poprzeczkę – nie masz obaw, że wpadniesz w sidła własnego perfekcjonizmu?
To miłe, że mnie o to podejrzewasz. I pewnie, każdy pisarz z podobnych pobudek czasem po prostu musi się zablokować. Każdemu zdarza się bowiem cały dzień siedzieć nad jednym zdaniem, przestawiać przecinki, szukać lepszych określeń, zgrabniejszego rytmu w zdaniu i tak dalej – mimo że w literaturze gatunkowej raczej nikt nie zwraca uwagi na niuanse składniowe i językowe. Chyba że wśród czytelników trafiają się poeci, oni zawsze poklepią po plecach za takie rzeczy.
Czego nie robisz, bo piszesz? Masz jakieś poczucie straty, że ze względu na narzucone tempo pracy na coś jednak nie starcza Ci czasu?
W tej chwili nie, ale jak tak dalej pójdzie, to może za kilka lat pojawi się poczucie, że może trzeba było zabrać się do zakładania rodziny? Trudno powiedzieć, nie mam wglądu w przyszłość. Na razie czuję się całkowicie spełniony.
Czy pisanie w takich ilościach to nie jest jakaś forma ucieczki przed prawdziwym życiem?
Nie tylko w takich, ale w każdych. Wydaje mi się, że każdy pisarz tworzy po to, żeby uciec.
Na początku przygody z pisaniem, dałeś sobie miesiąc na zostanie pisarzem – gdyby nie wyszło, czym byś się teraz zajmował?
W miesiąc bym się nie wyrobił, nawet w swoim tempie. Dałem sobie rok, a gdyby nie wypaliło, wróciłbym na uczelnię i byłbym wyjątkowo niezadowolonym z życia wykładowcą prawa konstytucyjnego, który najpewniej wyładowywałby frustrację na biednych studentach. Właściwie może to nie taki zły pomysł…
Podobno pisząc nie masz planu. Ale czy rozpoczynając pracę nad książką masz w głowie punkt końcowy, do którego akcja ma „dobić”?
Rzadko to jest punkt – najczęściej raczej ich zbiór. Nie jeden cel podróży, ale kilka możliwych. Nie jedno miejsce, a jakiś obszar. I jest trochę jak z ładunkiem termojądrowym – możesz zrzucić go w promieniu iluś kilometrów od swojego celu, i tak czy inaczej osiągniesz zamierzony efekt.
Pracujesz po kilka godzin przez 365 dni w roku, bez wyjątków. Czy to oznacza, że kończysz jedną książkę i od razu masz pomysł na kolejną? Czy jednak zdarzają Ci się momenty „przestoju”, na przemyślenie danego tematu?
Zazwyczaj jest odwrotnie, czyli nowa historia dobija się już, kiedy kończę pracę nad tą poprzednią – kiedy mam wszystko ułożone i zostaje mi do napisania na przykład kilkadziesiąt stron. Ale jasne, bywa też tak, że nic nie mam z tyłu głowy. Albo że tłuką się tam trzy, cztery pomysły i moją największą zagwozdką jest to, do czego się teraz zabrać.
Czujesz, że za każdym razem wchodzisz w życie swoich bohaterów, żyjesz ich emocjami, czy przy takich ilościach książek, które piszesz, jednak łatwiej zachować Ci dystans?
Nie mam żadnego dystansu – budzę się rano i od razu egzystuję bardziej w książce niż w rzeczywistości. Włączam muzykę, myję zęby i dopiero po chwili uświadamiam sobie, że zastanawiam się nad tym, co zaraz wydarzy się w tym fikcyjnym świecie, do którego wsiądę. Wiele oczywiście zależy od tego, co dzieje się wówczas w rzeczywistym – na przykład w pierwszych miesiącach pandemii trudno mi było się z niego wyrwać, mimo że pisanie teoretycznie powinno być świetną odskocznią.
W najnowszej książce „Wybaczam ci” historia jest osadzona w Warszawie, skąd ten pomysł?
Nie mam bladego pojęcia. Nie pamiętam, żebym w ogóle się nad tym zastanawiał – widocznie od początku wydawało mi się właściwe, że to właśnie tam musi rozegrać się ta historia. Podświadomość wykonuje w tym fachu najcięższą robotę.
Po raz kolejny w Twojej twórczości pojawia się w tej powieści wątek molestowania seksualnego kobiet – to jakoś szczególnie ważny dla Ciebie temat? Wiem, że byłeś zaangażowany w kampanię przeciwko przemocy wobec kobiet „Kocham. Szanuję”.
Ważny jest chyba dla każdego, kto choćby raz na jakiś czas śledzi wiadomości z kraju i ze świata. To problem wciąż nierozwiązany i najczęściej zamiatany pod dywan aż do momentu, kiedy jest już za późno i dochodzi do tragedii.
Będą kolejne książki z Iną, Rafałem i Pabstem – bohaterami najnowszej książki?
Takich rzeczy nigdy nie wiem. Seria z Chyłką miała być przygodą, która zakończy się na pierwszym tomie. Forst miał mieć ich trzy, a teraz zanosi się na siódmy. Behawiorysta też miał być zamkniętą historią. Postacie w książce, o ile są prawdziwe, mają tendencję do zaskakiwania autorów.
A może zobaczymy tych bohaterów na ekranie? – czytając książkę oczami wyobraźni widziałam tę historię w serialowych kadrach jednej z komercyjnych stacji.
Pewnie podeślę ją jednej z platform streamingowych, z którą wchodzę właśnie w konszachty, bo sam widziałbym to jako mini-serial właśnie jej produkcji. Ale kolejka produkcji jest tak długa, że najpewniej będzie trzeba poczekać, aż inne projekty nabiorą kształtów. Zresztą jakkolwiek by było, najlepsza ekranizacja to ta, która powstała w naszych umysłach, bo tam budżet mieliśmy nieograniczony.
Czy piszesz z myślą, że książka to gotowy scenariusz filmu lub serialu?
Nigdy. Zarżnąłbym całą opowieść – a gdyby kiedyś wpadło mi do głowy, żeby tak podejść do jakiejś historii, to pewnie po prostu napisałbym scenariusz. Tyle że jego ramy są tak sztywne, że czuję się w trakcie pracy jak w klatce. To zdecydowanie nie dla mnie.
Marzysz o tym, by Twoje książki zekranizowano w Hollywood?
Miałem taką propozycję w przypadku „Nieodnalezionej” – wysłanniczka jednego z największych studiów była w Warszawie, spotkaliśmy się, zaczęliśmy rozmawiać o konkretach i… ostatecznie oddałem prawa polskiej stacji, bo byłem przekonany, że w Hollywood projekt po prostu pójdzie do zamrażarki. I pewnie tak by się stało.
Wiem, że masz ambicje, by zaistnieć na innych rynkach niż Polski – masz ten jeden wymarzony?
Pewnie, jak każdy: amerykański. Ale zależy mi przede wszystkim na tym, żeby nasze polskie książki gatunkowe wybiły się za granicą – mamy mnóstwo do zaoferowania i niestety niewiele możliwości, by to zrobić. Potrzeba nam jednej, która otworzy drzwi na oścież – i czy stanie się to za sprawą Kuby Żulczyka, Kasi Bondy, Zygmunta Miłoszewskiego czy mnie, nie ma żadnego znaczenia.
Sprzedałeś już ponad 4 miliony książek – czy czujesz, że swoim pisaniem masz wpływ na ludzkie postawy? Czy myślisz o swoich książkach jako o jakiejś formie misji czy ma to być wyłącznie rozrywka?
Mam nadzieję, że mam na coś wpływ – inaczej cały ten czas poświęcony pisaniu byłby w pewnej mierze zmarnowany. Ale misja to z pewnością za duże słowo. Unikam zresztą w książkach dydaktyki czy narzucania komukolwiek swojej wizji świata – raczej przyglądam się razem z czytelnikiem tej, którą przejawia dana postać. A że jest ich wiele, to i wachlarz światopoglądowy jest dość szeroki. I jeśli dzięki temu ktoś zastanowi się nad własnym i podda krytycznej analizie to, co dotychczas przyjmował za dogmat, będę szczęśliwy.
Rozmawiała Anna Dobrowolska
*
Najnowszy thriller Remigiusza Mroza, „Wybaczam ci”, Wydawnictwo Czwarta Strona.