W życiu Billie Eilish wszystko przyszło wcześnie. Pierwszy talent show w wieku lat sześciu, pierwsze nagrania i pierwszy kontrakt w wieku lat 14, nagrody Grammy tuż po osiemnastce. Przy tym tempie to nawet logiczne, by w wieku 19 lat wydać wspomnienia. A książka zatytułowana „O sobie” i reklamowana jako stworzona osobiście – bo oczywiście pisane przez obcych biografie znanych osób powstają na zapotrzebowanie rynku, bez progu wiekowego – wróżyła jakiś rodzaj wspomnień. I jakieś podsumowanie przyniosła. Ale nie takie, jakiego spodziewałby się dotychczasowy odbiorca celebryckich autobiografii. Pokaźny tom, wydany także w Polsce (Wyd. SQN, przeł. Wiktoria Kalinowska, Aleksandra Kiera), zawiera w sumie kilka stron maszynopisu tekstu. „W tej książce znajdziecie historię mojego życia ujętą na zdjęciach, które wykonane były przez wiele różnych przewijających się w nim osób” – zaczyna amerykańska wokalistka. Przygotowanie tej pandemicznej pozycji wydawniczej, zastępującej dziś fanom kontakt z gwiazdą na koncertach, zajęło jej kilka tygodni.
„Gdy patrzę na swoje stare zdjęcia, dostrzegam podobieństwa między małą mną a mną z teraźniejszości” – zauważa po zakończeniu tego procesu. Czyli chwilę po osiągnięciu pełnoletności chciała się dowiedzieć czegoś o sobie. A co my z tego mamy? Dowiadujemy się, że była noszona w chuście, że z bratem (dziś współtworzą przeboje Eilish) dobrze jej się układało od początku, że w rodzinie były instrumenty muzyczne, że ciągnęło ją do grania i „stale sięgała po mikrofony”. Poznajemy jej koleżanki. Oglądamy fotosy z próby do światowej trasy koncertowej, przerwanej przez koronawirusa. Dowiadujemy się, że kiedyś przemontowywała własne zdjęcia, próbując wkleić w nie ulubionego Justina Biebera.