DOROTA SZWARCMAN: – Jest pan chyba szczęśliwym człowiekiem, bo od dzieciństwa wiedział pan, co chce robić, i robi pan to, co kocha?
PIOTR PIELASZEK: – To prawda. Niektórzy szukają swojej pasji nawet przez całe życie. Ja ją znalazłem bardzo wcześnie i w sposób naturalny.
Pracownie lutnicze prowadzone są często przez rodziny, począwszy od wielkich rodów włoskich: Stradivarich, Amatich, Guarnerich. W Polsce też mieliśmy rodziny lutników i wciąż mamy ich kilka: w Poznaniu, Warszawie, Zakopanem.
To także mój przypadek: tata jest lutnikiem i stąd wziął się mój pomysł na ten zawód. Nigdy nie byłem przymuszany, sam chciałem się tym zajmować, bo fascynowało mnie podglądanie jego pracy. Ale mam trochę inny od niego charakter: nie lubię siedzieć w jednym miejscu. Oczywiście kiedy odwiedzam kolegów po fachu w Paryżu czy we Włoszech i widzę ich piękne pracownie, to też mi się taka marzy. Jednak bardzo lubię wolność, jaką daje mi poświęcenie się wyłącznie tworzeniu nowych instrumentów. Gdybym zajmował się również naprawą, musiałbym mieć stałą pracownię i klientów z danego regionu. Teraz mogę mieć klientów z całego świata, a gdzie te instrumenty tworzę, to mniej ważne. Mieszkałem już we Francji, Hiszpanii, ostatnio w Poznaniu, ale znów chętnie zmieniłbym miejsce.
Pracownia lutnicza to jak pracownia alchemika: fragmenty skrzypiec, tajemnicze zapachy. Pan tego nie potrzebuje.
Nie w takim stopniu. To prawda, do naprawy potrzeba dużo odczynników chemicznych, rozpuszczalników, żywic, trzeba mieć różne rodzaje lakierów, żeby móc je dopasować do instrumentów. Często naprawy trwają wiele dni czy tygodni, więc jeśli zajmujemy się kilkoma instrumentami, to do każdego musimy mieć osobny stół. Ale ja pracuję zwykle nad jednym i potrzebuję tylko lakieru, jakiego aktualnie do niego używam.