Kultura

Zmarł Paweł Szwed. Przyjaciel autorów, wydawca z rozmachem

Paweł Szwed Paweł Szwed Arch. pryw.
Dobry i porządny, równy i oddany, odważny, z rozmachem i fantazją – człowiek, kumpel, przyjaciel, wydawca (także kilkorga z nas, dziennikarzy „Polityki”). W czwartek po południu Pawła Szweda, współzałożyciela i szefa wydawnictwa Wielka Litera, zabrał covid-19.

Zaczynał jako dziennikarz „Życia Warszawy” tuż po transformacji ustrojowej. Ale w stolicy wylądował chwilę wcześniej, w końcówce „komuny”. Trochę konspirował – drugoobiegowe książki, pisma, ulotki – i ratując Pawła przed relegowaniem z uniwersytetu w rodzinnym Szczecinie, życzliwi dali mu schronienie na Uniwersytecie Warszawskim. Głównym z życzliwych był – o ile mnie pamięć nie zawodzi – prof. Andrzej Makowiecki. A na UW to dopiero się działo!

Za Pawłem w nieznane

W początkach lat 90. Paweł śmigał po sejmowych korytarzach jako początkujący reporter – tam się poznaliśmy – ale szybko przekonał się, że polityczne dziennikarstwo to – jak mówią Anglicy – nie jego filiżanka herbaty. Kochał literaturę i pisarzy, sam w latach studenckich pisał wiersze. Gdy pojawiła się okazja pracy w charakterze speca od literackiego piaru, to właśnie wydało mu się bardziej obiecujące i w zgodzie z marzeniami niż dziennikarstwo. Zatrudnił się w wydawnictwie należącym do koncernu Bertelsmanna – nie pamiętam, czy już wtedy miało nazwę Świat Książki.

Później został jego dyrektorem wydawniczym. Oczkiem w głowie Pawła byli polscy pisarze, głównie prozaicy, eseiści, z czasem i reporterzy. Przyciągał do Świata Książki tuzów, jak Janusz Głowacki, Jerzy Pilch, Hanna Krall czy Marek Bieńczyk – i debiutantów. Wielu początkującym otworzył drzwi do pisarskiego żywota. A gdy nadeszły zmiany własnościowe, których nie chciał czy nie umiał zaakceptować, założył dziesięć lat temu własną oficynę – Wielką Literę.

Wielu z nas, publikujących w Świecie Książki, poszło za Pawłem – w niepewne i nieznane. Bo z nim fajniej byłoby nawet się zgubić, niż z kimś innym znaleźć.

Ale niczego nie zgubiliśmy, wielu z nas odnalazło prawdziwe skarby. Samych siebie jako autorów. Nowe pomysły. Wspaniałą aurę i wiarę wydawcy, że damy radę i że się uda. Dla mnie dziesięć lat z Pawłem w Wielkiej Literze to najlepsze twórcze lata i wymarzony komfort pracy, jaki trudno sobie wyobrazić z innym wydawcą.

Marek Bieńczyk o ścieraniu się w nas życia i śmierci

Wielka Litera. Wielkie księstwo kobiet

W Wielkiej Literze Paweł zbudował w pełni własne, prawdziwie autorskie księstwo. Wydawał prozę polską i zagraniczną, reportaże, książki o historii i o podróżach. Skutecznie szukał równowagi między ofertą ambitną a literaturą środka i tą popularną, która stwarzała warunki ekonomiczne dla publikacji rzeczy trudniejszych, czasem wysmakowanych, nieraz wymagających ryzyka.

Miał nosa do pomysłów na książki, zapowiadających się talentów i ludzi w ogóle. Potrafił gromadzić wokół siebie autorów i zaangażowanych współpracowników, a właściwie współpracowniczki. Redakcja Wielkiej Litery to wielkie księstwo kobiet – redaktorek, korektorek, specjalistek od promocji i sprzedaży (z jednym męskim wyjątkiem).

Co sprawiało, że chciało się współpracować właśnie z nim, a nie z kimś, kto miał większą władzę i większe pieniądze? To coś, co nazywają charyzmą? Niewątpliwie. Życzliwość? Też – niezwykle łatwo było go lubić i on lubił ludzi. Uwaga i czas, jakich każdy autor potrzebuje? Chyba to przesądzało. Czuło się, że mu zależy – i na autorze, i na książce. Intuicyjnie wyczuwaliśmy też, że Paweł to ktoś, komu można zaufać. Robił jako wydawca wspaniałe rzeczy, ale chyba jeszcze ważniejsze od tego było to, jaki był.

Jerzy Pilch: Uwagi o samotności

Przytulisko dla pisarzy

Bywał nie-całkiem-uroczo uparty, zdarzały się krzyki i trzaskanie drzwiami, jak w każdym dobrym związku – ale wiadomo było, że to przecież tylko zaloty i gra wstępna przed wydaniem kolejnego dzieła, prawdziwie miłosne eksplozje i wyładowania atmosferyczne między kochającym wydawcą a kochającymi go autorami i autorkami.

Z Wielkiej Litery Paweł – z ogromnym udziałem swoich współpracowniczek – zbudował prawdziwy dom i przytulisko dla pisarzy. Tak, można się było tam przytulić, znaleźć schronienie, przycupnąć, gdy nie wszystko szło gładko. Do redakcji przychodziło się bynajmniej nie po to, by złożyć podpis pod umową czy obgadać praktyczne działania związane z wydaniem książki, ale przede wszystkim na wielogodzinne rozmowy o wszystkim. Żeby się wzmocnić i żeby się powygłupiać. Wyżalić się i pośmiać. Oczywiście, najeść i napić – Paweł, poeta, wiedział, że droga do dobrostanu ducha autorów wiedzie przez dobrze wykarmione ciało.

Gdy czasem coś zawalił, potrafił pięknie i elegancko, z nieco staromodną nutą okazać, jak bardzo mu zależy.

Nie mógł żyć bez swoich autorów, a my nie mogliśmy żyć bez niego. My, z Wielkiej Litery – jak fajnie (i nawet dumnie) to brzmi.

Czytaj też: Co trzeba wydać, żeby był bestseller

„Nie chcę pisać, że jest źle”

Odejście Pawła jest czymś absolutnie nie do wiary. Nie tylko dlatego, że miał ledwie 54 lata – wiek dobry do tego, żeby dopiero rozejrzeć się, co by tu w życiu zdziałać. Był potężnym facetem skałą, o stalowym uścisku dłoni, a takich nie pokonuje ani byle kto, ani byle co. Okazało się, że covid to nie byle co – seryjny kiler, słabo rozpoznany, podstępny; odpuszcza, by za chwilę uderzyć mocniej.

Dopadł Pawła niecałe dwa miesiące temu, zanim nabył odporność po szczepionce. Konieczna była hospitalizacja, ale po dwóch tygodniach wspomagania tlenem Paweł wyszedł ze szpitala jako ozdrowieniec. Po tygodniu musiał wrócić – nabawił się zapalenia płuc. Okazało się też, że covid nie odpuścił. Ostatni SMS sprzed tygodnia: „Przenieśli mnie dziś do MSW na Wołoską. Nie chcę pisać, że jest źle, ale poprawy nie ma”. Od weekendu żył już tylko dzięki pomocy respiratora.

Gdy jeszcze mógł, dopytywał, czy wszyscy w Wielkiej Literze zaszczepieni. Zachęcał, ponaglał, by jechać choćby do Białegostoku, dokądkolwiek, byle tylko chronić siebie i innych.

Czytaj też: Artur Domosławski o Zygmuncie Baumanie

Książki, wspomnienia. Dużo za mało

Covid zabrał Pawła nam, autorom, przyjaciołom, czytelnikom, ale przede wszystkim Agnieszce – walecznej żonie, lekarce, która stoczyła niejedną bitwę z innymi niż covid zabójcami, i dzieciom: 17-letniej Marysi i 12-letniemu Stasiowi.

Swojej zastępczyni w Wielkiej Literze Monice Mielke nieraz opowiadał, jak piękny jest cmentarz szczeciński zaprojektowany niczym park w kształcie rozchodzących się promieniście alei ze starodrzewem. „Koniecznie musisz go zobaczyć, to najlepsze miejsce na wieczność”, powiedział kiedyś. Ale ani Monika, ani nikt z nas wcale nie chce tego pięknego ponoć miejsca oglądać. Może za pół wieku – ale teraz?

Zostają książki, które Paweł wydał i które zaplanował wydać. Wspomnienia ludzi, którym był drogi. Pełne czułych i radosnych scen fotografie (jak ważne, że go na nich mamy!). Wyjątkowe miejsce, które stworzył… To dużo, ale dużo za mało.

Mieliśmy wkrótce świętować dziesiątą rocznicę powstania Wielkiej Litery, a przychodzi nam żegnać Pawła. Śmierć – jak napisała poetka – wtrąciła w nasze rozmowy o planach na jutro swoje ostatnie słowo. Zupełnie nie na temat.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Sport

Iga tańczy sama, pada ofiarą dzisiejszych czasów. Co się dzieje z Polką numer jeden?

Iga Świątek wciąż jest na szczycie kobiecego tenisa i polskiego sportu. Ostatnio sprawia jednak wrażenie coraz bardziej wyizolowanej, funkcjonującej według trybu ustawionego przez jej agencję menedżerską i psycholożkę.

Marcin Piątek
22.09.2024
Reklama