Na konferencji prasowej 6 maja ogłoszono sukces. Po kilku latach powstał wreszcie projekt ustawy o uprawnieniach artysty zawodowego. Czyli pomysł na uregulowanie kwestii ubezpieczeń społecznych i świadczeń zdrowotnych w niepewnym – co potwierdziła pandemia – zawodzie, zakładającym zarobkową huśtawkę, długie przestoje finansowe, a często także przechodzenie z popularności w zapomnienie. I niegwarantującym sławy i pieniędzy w żadnej z 89 artystycznych profesji, które wylicza ustawa.
„W pandemii determinacja zamieniła się w desperację” – mówiła Joanna Kos-Krauze, przewodnicząca Gildii Reżyserów Polskich, tłumacząc okoliczności powstawania ustawy, w której udało się dawno oczekiwany mechanizm socjalny – czyli dopłaty do składek ZUS i NFZ – połączyć z dawno oczekiwanym mechanizmem opłat od nowych urządzeń elektronicznych, których producenci zarabiają na pracy sektora kreatywnego, a które w ostatnich miesiącach całkiem zastąpiły scenę i ekran kinowy. Przepisy o opłacie reprograficznej, które ten rodzaj rekompensaty regulują, mamy od dwóch dekad, tyle że nieaktualne, bo w przeciwieństwie do prawa większości krajów europejskich nie dostrzegają takich urządzeń, jak laptopy, tablety czy smartfony, chociaż „widzi” faksy, kasety VHS i dyskietki. Stąd wpływy z opłaty od urządzeń i czystych nośników są u nas niemal 200-krotnie niższe niż w Niemczech, 165-krotnie niższe niż we Francji (wg danych za 2018 r.). Mniejsze też niż w Islandii, która ma populację wielkości Bydgoszczy.
Same dopłaty do świadczeń – od 20 do 80 proc. składki – mają pomóc mniej zarabiającym i być niedostępne dla tych, którym się powodzi. „To nie jest system dla mnie, to nie jest system dla Krystyny Jandy, to nie jest system dla Zbigniewa Hołdysa” – mówił Zygmunt Miłoszewski, sekretarz Unii Literackiej.