Wzburzenie w mediach społecznościowych opisała Anna S. Dębowska na łamach „Gazety Wyborczej”. Muzycy są rozżaleni deprecjonowaniem muzyki poważnej (tu konkretnie VII Symfonii „Leningradzkiej” Dymitra Szostakowicza) jako rzekomo snobistycznej i nadętej, przy której nie można czuć się sobą (w przeciwieństwie do „swojskiego WieśMaca”).
Czytaj też: Filharmonia nie tylko dla elit
Te wszystkie Szostakowicze. Atak na słabych
Oburzenie nietrudno zrozumieć. Sfrustrowani wymuszonym przez pandemię bezrobociem muzycy, nawet ci na etatach, ale bez koncertów, czują się, jakby wbito im nóż w plecy: zostaje zakwestionowany sens ich pracy, bo to, co robią, to jakieś rzewne pitolenie dla snobów. Z czego można by wysnuć wniosek: w takim razie po co w ogóle komu potrzebne te wszystkie Szostakowicze? Słysząc takie zdania, artyści tracą grunt pod nogami. A melomanom, którzy tę muzykę kochają, a którzy przecież też są częścią społeczeństwa, jest po prostu przykro.
W równym stopniu może bulwersować fakt, którego dowiadujemy się ze wspomnianego artykułu: że dyrekcja Opery Narodowej podpisała z agencją reklamową umowę na wykorzystanie wizerunku swego gmachu w tej reklamie. A więc przykłada rękę do deprecjonowania pracy również własnych muzyków. Ten kij może mieć akurat dwa końce – miejmy nadzieję, że pieniądze, jakie z tego tytułu otrzymała instytucja, przysłużą się jakoś jej pracownikom, przez kolejny miesiąc pozbawionym zajęcia (aktualnie wszystkie imprezy w Operze Narodowej są odwołane do końca maja).
Czytaj też: Czas wirtualnych koncertów
Nieodpowiedni przykład
Użycie akurat VII Symfonii „Leningradzkiej” w takiej reklamie jako symbolu snobizmu rzeczywiście, jak pisze autorka „Wyborczej”, jest trafieniem kulą w płot: to dzieło powstałe podczas II wojny światowej w straszliwych okolicznościach blokady Leningradu. Szostakowicz nie chciał opuścić swego rodzinnego miasta (dziś Petersburga) i tam zaczął pisać symfonię, o której mówił: „Chciałem stworzyć dzieło o naszych ludziach, którzy stają się bohaterami, walcząc w imię zwycięstwa nad wrogiem”. Monumentalne dzieło zostało jednak ukończone i wykonane po raz pierwszy nie w Leningradzie, lecz w Kujbyszewie, gdzie ostatecznie ewakuowano zarówno kompozytora, jak i muzyków moskiewskiego Teatru Wielkiego.
Łączenie takiego dzieła ze snobizmem jest wysoce niewłaściwe. Ktoś w komentarzu pod artykułem w „Wyborczej” słusznie się wyraził, że to tak, jakby „Medaliony” Zofii Nałkowskiej wykorzystać do reklamy medalionów z kurczaka. Jest w tym coś. Z drugiej strony monumentalność tej symfonii jest na tyle uderzająca, że słynna stała się muzyczna odpowiedź Béli Bartóka, który temat, u Szostakowicza ilustrujący inwazję wojsk hitlerowskich, wykorzystał w swoim Koncercie na orkiestrę w sposób groteskowy i prześmiewczy, przekłuwając balon patosu.
Czytaj też: Symfonia nieustannego cierpienia
Być sobą
Pozostaje postawione w tytule pytanie dotyczące samej treści reklamy: czy wybór VII Symfonii Szostakowicza na pierwsze spotkanie z przyszłymi teściami to rzeczywiście głupi pomysł? Można powiedzieć, że o tyle głupi, że Jacek, bohater reklamy, mógł przecież przez swoją narzeczoną wybadać wcześniej, co jej rodzice lubią i jakiej muzyki słuchają (zwłaszcza że przecież miał wywrzeć dobre wrażenie). Tym, co się oburzają atakiem na Szostakowicza, przypomnę bohatera filmu Woody’ego Allena „Tajemnica morderstwa na Manhattanie”, który wychodząc z Metropolitan Opera po pierwszym akcie, rzuca słynne: „Nie mogę za dużo słuchać Wagnera, bo zaraz mam ochotę podbić Polskę”.
Umówmy się, to nie jest reklama dla melomanów, raczej dla wielbicieli Zenka Martyniuka – i WieśMaców oczywiście. Tych jest, nie da się ukryć, w naszym społeczeństwie większość. Ja tam czuję się sobą, słuchając Szostakowicza, a na widok WieśMaca robi mi się po prostu niedobrze.
Czytaj też: Muzyka klasyczna podbija Internet