Dr Seuss, a właściwie Theodor Seuss Geisel, słynny amerykański autor książek dla dzieci – u nas najbardziej znany z postaci Grincha, który nienawidzi świąt – pewnie zdziwiłby się, że na sztandary wzięła go amerykańska prawica. Za życia groził przecież pozwami organizacjom pro-life za wykorzystywanie jego kreacji, a jego żona wspierała finansowo działaczy pro-choice. W karykaturach dla dorosłych wyśmiewał prawicę w USA, porównując ją do nazistów, i bagatelizował strach przed komunizmem. W swoich bajkach przemycał wartości, takie jak równość społeczna, ekologia, krytyka konsumeryzmu i wyścigu zbrojeń. Jednak gdy na początku marca jego spadkobiercy ogłosili, że nie będą wznawiać sześciu z jego książek (w Polsce dostępna jest jedynie jedna z nich: „Sam to wszystko widziałem na ulicy Morwowej!”) z powodu „rażących, złych i krzywdzących stereotypów etnicznych i rasowych”, wywołało to powszechne oburzenie prawej strony sceny politycznej za oceanem.
Publicyści i republikańscy politycy chętnie fotografowali się z jego tytułami, z reguły nie tymi, które zostały wycofane, tylko bezpieczniejszymi. Lider Republikanów w Izbie Reprezentantów Kevin McCarthy nagrał film, w którym czyta „Kto zje zielone jajka sadzone” (dalej dostępne w sprzedaży). Fox News, chociaż osiem lat wcześniej ostrzegało, że Dr. Seuss „pierze mózgi dzieciom, zmusza je do nienawidzenia kapitalizmu”, teraz poświęcało większość czasu antenowego na dyskusję o „cancel culture”, czyli kulturze unieważniania czy też wykasowywania, która ma wprowadzać polityczną poprawność i zabierać Amerykanom klasyczne dzieła kultury.
Królica z dużym biustem
„Frustrujące w tej mdłej debacie o Dr. Seussie jest to, że coś, co jest oczywistą próbą zarządzania marką przez spadkobierców, zostało przedstawione jako element wojny kulturowej. Autorzy kierują losami swoich marek cały czas, decydując, co zostawić w druku. Seuss sam się w to bawił, nie godząc się na wznowienia dziś budzących raczej zażenowanie jego młodzieńczych dzieł w stylu »Boners«” – komentował dziennikarz magazynu „Nation” Jeet Heer. „Boners”, podobnie jak „Sam to wszystko...”, należy do wczesnych książeczek tego autora, pisanych w stylu „humoru z zeszytów szkolnych”. Jedna z nich należała do najpopularniejszych publikacji czasów II wojny światowej – sprzedała się w nakładzie ponad 1,3 mln egzemplarzy. Chociaż w latach 30. i 40. były kilkanaście razy wznawiane, to później sam Seuss tego zabraniał. I to jeszcze w czasach, gdy tytułowy „boner” oznaczał tylko „głupią pomyłkę”, na długo przed tym, jak zaczęto w ten sposób określać męski wzwód.
Seuss w 1978 r. sam zmodyfikował „Sam to wszystko…” – azjatycka postać straciła kucyka i żółty kolor rodem z karykatury, przestał też go nazywać „Chinamanem” (co uważano za obelgę), a zaczął: „Chinese man”. Trudno uznać, że zrobił to, aby przypodobać się ówczesnej opinii publicznej – to były czasy, gdy nikt jeszcze nie mówił o żadnym „cancel culture”, sformułowanie „polityczna poprawność” pojawiało się jedynie w niszowych magazynach feministycznych, a na fali wznoszącej był konserwatyzm, co inni twórcy wykorzystywali w zupełnie inny sposób (o tym więcej za chwilę).
Podobne oskarżenia pojawiły się niedawno wobec drugiej części „Kosmicznego meczu” – filmu, w którym znany koszykarz (w pierwszej części z 1996 r. Michael Jordan, w nowej będzie to LeBron James) występuje z królikiem Bugsem i innymi postaciami znanymi z cyklu „Zwariowane melodie”.
„Jeżeli pamiętasz tę pierwszą, miałeś za***iste dzieciństwo, jeżeli dopiero poznasz tę postać w drugiej części, żyjesz w dyktaturze politycznej poprawności” – narzekał na Twitterze Artur Dziambor, polityk Konfederacji, publikując dwa obrazki Loli – partnerki Bugsa. Na jednym z nich królica ma krótki top i podkreślony biust, na drugim jest w typowej koszulce do koszykówki, a nietypowe dla królików części ciała są mniej podkreślone. Abstrahując od tego, że przeseksualizowany obrazek nie pochodził z samego filmu (został stworzony przez fana), no i absurdu sytuacji, w której 39-letni poseł na Sejm wzdycha za dużym biustem postaci z kreskówki, to wytwórnia Warner Bros. podobne rzeczy ze swoimi postaciami ze „Zwariowanych melodii” robiła już dawno, kiedy jeszcze nikt nie krzyczał o „dyktaturze politycznej poprawności”.
Tak zwana „Ocenzurowana jedenastka” po raz ostatni w telewizji pojawiła się w 1968 r. Od tego czasu tylko raz pokazywano ją oficjalnie – na festiwalu filmowym w Los Angeles w 2010 r., z komentarzem kulturoznawcy specjalizującego się w tym, jak Hollywood przedstawiało Afroamerykanów. W tych filmach, których z reguły bohaterami są karykaturalne czarne postacie (np. parodiujące „Królewnę śnieżkę”), nie ma najbardziej znanych bohaterów „Zwariowanych melodii”, ale ich również dosięgło zarządzanie marką przez Warner Bros. Filmy z królikiem Bugsem kiwającym niemieckich nazistów lub Japończyków z czasów II wojny albo uważany za obraźliwy dla Inuitów „Skostniały królik” pojawiają się jedynie w filmach dokumentalnych albo w wyspecjalizowanych wydaniach DVD, ze specjalną przedmową o tym, że „mogą być uznane za obraźliwe”. Gdy w 2001 r. na amerykańskim Cartoon Network odbywał się maraton Bugsa, Warner nie zezwolił na emisję 12 filmów z jego udziałem.
Już Conrad i Żeromski
Gdy w 1897 r. Joseph Conrad chciał opublikować w Stanach swoją powieść „The Nigger of the »Narcissus«”, po namowach wydawcy zdecydował się na zmianę tytułu. Nie wynikała ona z tego, że słowo „nigger” (ang. czarnuch) już wtedy było obraźliwe. Raczej z sugestii, że tytuł odnoszący się do czarnych będzie się słabo sprzedawać. Książka ukazała się więc po raz pierwszy na świecie jako „Children of the sea” („Dzieci morza”), chociaż w kolejnych wydaniach w USA i Wielkiej Brytanii autor już nalegał na swój oryginalny tytuł. Również w Polsce, gdy książka ukazała się w tłumaczeniu (z upoważnieniem autora) w 1923 r. jako „Murzyn z załogi »Narcyza«”, jej tytuł stracił obraźliwy przekaz – słowo „murzyn” ówcześnie nie posiadało większych konotacji negatywnych.
Podobne decyzje podejmował Stefan Żeromski. Gdy napisany przez niego jeszcze przed I wojną romans „Zamieć”, zaczął być drukowany w 1916 r., autor „Syzyfowych prac” uznał wbrew swemu wydawcy, że przekleństwa i sceny erotyczne nie pasują do nowej rzeczywistości i nie wypada mu ich publikować. „Sceny miłosne trzeba poskreślać, o ile się tylko da. Są to rzeczy na teraz niemożliwe” – pisał. Większość z oryginalnej wersji powieści nie zachowała się do dzisiaj – pozostał nam dostęp do tej, która była wersją odpowiednią na czas wojny.
Najsłynniejszym w Polsce przypadkiem tego typu kontroli wizerunku był jednak Stanisław Lem. Przez wiele lat nie zgadzał się on na wznawianie swoich najwcześniejszych i najmocniej przesiąkniętych socrealizmem dzieł. „Dziś jestem zdania, że moje pierwsze powieści science fiction pozbawione są wszelkiej wartości (pomimo że doczekały się licznych wydań i zyskałem dzięki nim światowy rozgłos)” – tłumaczył autor „Solaris”. Nie dotyczyło to jedynie niszowych, ideologicznych potworków w stylu „Jacht »Paradise«”, w którym amerykański przemysłowiec gnębi czarną załogę (w słowach Lema: „potworność” i „straszliwe brednie”), albo „Topolny i Czwartek”, w którym w przyszłości istnieje komunistyczna Polska z drapaczami chmur i ciemiężące ludzi cenzurą USA (w słowach Lema: „socrealistyczne paskudztwo”), ale też chociażby pierwsze (chronologicznie ostatnie) przygody Ijona Tichego, jednego z jego najbardziej znanych bohaterów. Niektóre z jego wczesnych prac przestały być wznawiane już w latach 50., a w 70. nie dodrukowywano już nawet bestsellerów, jak „Astronauci”. Potem autor odmawiał kolejnych wydań, nawet w dziełach zebranych w 2005 r. nie ukazały się wszystkie z nich, np. jedynie po jednym rozdziale z powieści z cyklu „Czas nieutracony”.
Bohlwinkel z Sao Rico
To, co robił Seuss i jego spadkobiercy, też nie jest niczym nietypowym dla autorów książek dla najmłodszych. Hergé, belgijski autor komiksów o Tintinie, po II wojnie przerysował większość swoich wczesnych dzieł – w tych międzywojennych łagodząc np. wątki kolonialne (w nowej wersji np. uczy młodych Kongijczyków matematyki, a nie geografii „ich państwa – Belgii”), a w tych z czasów wojny – antysemityzm i krytykę aliantów. Wróg nie stracił wielkiego nosa, ale z amerykańskiego żydowskiego bankiera Blumensteina stał się Bohlwinkelem z fikcyjnego południowoamerykańskiego Sao Rico.
Roald Dahl zmieniał w „Charliem i fabryce czekolady” pracowników – z pigmejów z Afryki na fikcyjnych Umpa-Lumpasów z Lumpalandii. Richard Scarry, inny popularny autor książek dla dzieci, regularnie modyfikował swoje bajki w kolejnych wydaniach, dodając np. mężczyzn w rolach tradycyjnie kobiecych (np. w kuchni, jadących z wózkiem z dzieckiem) i kobiety w męskich zawodach (np. maszynistki w parowozie). W Stanach szerokim echem odbiła się decyzja Stephena Kinga, który przestał wznawiać swoją powieść „Rage” o młodym uczniu, który zabija nauczycieli i bierze za zakładników kolegów ze szkoły. Gdy autor pisał ją w latach 70., ataki na szkoły nie były jeszcze codziennością amerykańskiego systemu nauczania. Po kilku przypadkach ataków w późniejszych latach, które mogły być inspirowane powieścią (najważniejszymi były atak w stanie Waszyngton, gdzie sprawca zabił 3 osoby, cytując powieść, i atak w Kentucky, gdzie zginęły też 3 osoby i 5 było rannych, a sprawca miał książkę w szkolnej szafce), King zdecydował się ją wycofać ze sprzedaży. Parę lat później opublikował esej „Guns” („Broń”) na temat ataków na szkoły, z którego zysk poszedł na cele charytatywne, a który odnosił się do tej sprawy. „Nigdy za nią nie przeprosiłem i nigdy nie przeproszę. (…) Moja książka ich nie złamała, nie zamieniła w zabójców. Ale widzę ją jako prawdopodobny katalizator, dlatego ją wycofałem” – tłumaczył się King.
Zdarza się też, że podobne decyzje są wycofywane. „Pieśń Południa” z 1946 r., dzieło Disneya, który chciał zarobić na fali popularności „Przeminęło z wiatrem” i nostalgii za dawnymi, rasistowskimi czasami na południu USA (w filmie czarni są zachwyceni, że mogą pracować na plantacji). W czasach hipisów i walki o równouprawnienie czarnych film był „półkownikiem”, zamkniętym na cztery spusty w tzw. krypcie Disneya dla niewygodnych produkcji przez 18 lat. W tym czasie inne ich kreskówki regularnie wracały do kin. Gdy zmienił się polityczny wiatr i do głosu zaczęła dochodzić nowa prawica (najpierw w postaci Nixona, a potem ukoronowana przejęciem władzy przez Reagana), „Pieśń Południa” zaczęła się regularnie w kinach pojawiać – w 1972, 1973, 1980 i 1986 r. Zarabiała więcej niż w momencie premiery, a w Disneylandzie zaczęto nawet za 80 mln dol. budować inspirowaną nią najdroższą kolejkę górską w parku – „Splash Mountain”.
Autor nie jest dumny
Bardzo trudno jest ocenić rzeczywistą skalę procederów związanych z rewidowaniem własnych dzieł. Najczęściej dowiadujemy się o nim tylko w przypadku największych i najważniejszych autorów, jak King i Seuss w USA lub Lem w Polsce. Nie wiemy, czy na przykład będący teraz na świeczniku publicyści zgodziliby się na wznowienie ich książek czy artykułów z czasów PRL, które mogłyby przypomnieć, że zamiast ikonami opozycji byli koncesjonowanymi publicystami i pisarzami. To samo może dotyczyć twórców kojarzonych obecnie z opozycją, a zaczynających swe kariery w objęciach radykalnej prawicy, ale też setek czy tysięcy zupełnie apolitycznych twórców z całego świata, którzy po prostu są zażenowani jakością swoich niektórych (z reguły wczesnych) dzieł.
Większość dzieł wydawanych jest raz – wznowienia to raczej rzadkość niż standard, a żeby ich brak wywołał dyskusję, trzeba być naprawdę rozpoznawalnym. Albo bohaterem jakiejś kontrowersji – jak Marcin Kydryński, którego debiut reporterski „Chwila przed zmierzchem” wywołał oburzenie po 17 latach od premiery, kiedy serwisy plotkarskie przypomniały, że opisywane są tam młode prostytutki. „Przepraszam. W imieniu tamtego dwudziestoparoletniego człowieka, którego prawie już dziś nie pamiętam” – oświadczał autor, dodając, że nie będzie książki wznawiać. Tyle że prawdopodobnie nikt akurat nie miał zamiaru tego robić – od 15 lat była niedostępna w sprzedaży.
Dzieł, z których podobnie jak „Chwila...” autorzy nie są pewnie specjalnie dumni, zapewne jest mnóstwo. O większości nigdy się nie dowiemy, bo zabraknie kolejnych wydań. A dla samych spadkobierców Dr. Seussa decyzja o wycofaniu sześciu książek z pewnością była dobra z biznesowego punktu widzenia. Dwie z nich i tak już nie były wznawiane, bo nie było na nie popytu (i nie było słychać głosów oburzenia z tego powodu). Najbardziej znanej, „Sam to wszystko...”, w ubiegłym roku sprzedano w Stanach 5 tys. egzemplarzy – ułamek tego, co jego najpopularniejsze i dalej wznawiane dzieła, jak „Kto zje zielone jajka sadzone” (338 tys. egz.) czy niewydane w Polsce, będące typowym prezentem na zakończenie szkoły „Oh, the Places You’ll Go!” (513 tys.). A zaraz po burzy związanej z krytykowaną na prawicy decyzją na 10 najczęściej kupowanych książek na Amazonie dziewięć stanowiły właśnie tytuły… Dr. Seussa. Właśnie tych książek, których sprzedaży chcą spadkobiercy.